HISTORIA PRASKICH RODÓW
Ta opowieść jest zupełnie inna od dotychczasowych. Bo też dotyczy niezwykłej rodziny, w której obok ludzi, poczesne miejsce zajmowały zwierzęta. Rysiczki, borsuk, zwany czule Borsuniem, kogut Kuba, prosiak Moryś i hiena Dżolly wychowywały się w domu „Pod zwariowaną gwiazdą” razem z ludzkimi dziećmi. I razem z ludźmi dzieliły ciężki, wojenny los. Tak wyglądała rodzina dyrektora warszawskiego ZOO.
W połowie XIX wieku nie było jeszcze ogrodu zoologicznego na warszawskiej Pradze, a przodkowie dyrektora Jana Żabińskiego oddawali się innym pasjom. Ojciec Jana Żabińskiego, Józef Żabiński, syn Jana i Marianny ze Szczerkowskich, był znanym szachistą. Urodzony w 1860 roku, w szachy zaczął grać w bardzo młodym, jak na owe czasy wieku, to znaczy będąc jeszcze w gimnazjum. Szybko osiągnął wysoki poziom i w latach 80. XIX stulecia stał się czołowym szachistą i popularyzatorem szachów w Warszawie.
Ówczesna prasa donosiła, że w 1884 roku zwyciężył w II Turnieju Warszawskim, zdobywając tytuł mistrza miasta. Towarzysko grywał z Bolesławem Prusem. Choć z zawodu był prawnikiem, parał się też dziennikarstwem, prowadząc szachowe kolumny w „Tygodniku Ilustrowanym” oraz „Kurierze Warszawskim”. Z jego inicjatywy w roku 1899 powstało Warszawskie Towarzystwo Zwolenników Gry Szachowej, a po odzyskaniu niepodległości, w 1926 roku – Polski Związek Szachowy, którego został prezesem.
Jednak szachy nie były jedyną miłością Józefa Żabińskiego. W połowie lat 90. ożenił się z o dziewięć lat młodszą panną Heleną Matyldą Strzeszewską, córką Franciszka Ludwika Macieja Damazego i Michaliny Strzeszewskich. Z tego związku urodziło się czworo dzieci: w 1897 Jan Franciszek Dionizy, dwa lata później – Maria Michalina Augusta, w 1901 – Hanna, a następnie Józefa.
Pierwszy z rodzeństwa, Jan Franciszek Żabiński, choć od dziecka - za sprawą matki - zainteresowany zoologią, przed wybuchem I wojny światowej trenował z sukcesami lekkoatletykę. Specjalizował się w sprintach. Z wynikiem 11, 1 sek. został rekordzistą Warszawy w biegu na 100 metrów. Tadeusz Andrzej Grabowski, piłkarz Polonii Warszawa, w swojej książce „Z lamusa warszawskiego sportu” wspomina, że rekord ten utrzymał się bardzo długo1.
Tymczasem wybuch I wojny światowej przerwał dobrze zapowiadającą się karierę sportową. Zamiast trenować, młody Jan Żabiński rozpoczął szkolenie w Polskiej Organizacji Wojskowej (POW), tajnej organizacji militarnej, powstałej w sierpniu 1914 roku w Warszawie z inicjatywy Józefa Piłsudskiego. Działał też w Milicji Ludowej Republiki Polskiej, został nawet przydzielony do osobistej ochrony Józefa Piłsudskiego, a w czerwcu 1919 roku – wstąpił do odrodzonego już Wojska Polskiego. Za udział w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku otrzymał Krzyż Walecznych. Po zakończeniu służby wojskowej mógł wreszcie pomyśleć o studiach.
Początkowo, jeszcze przed wojną, Jan Żabiński, absolwent postępowego Gimnazjum Jana Kreczmara, planował studia zoologiczne w Belgii. Ostatecznie został w Warszawie i uzyskał stopień inżyniera agronomii w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego. Doktorat z fizjologii obronił na Uniwersytecie Warszawskim, a habilitował się (w 1946 r.) na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Już w latach 20. stał się cenionym badaczem przyrody, wygłaszał pogadanki na temat zwierząt w Polskim Radiu i prowadził zajęcia dydaktyczne na SGGW. To właśnie tam poznał swoją przyszłą żonę Antoninę.
Dzieciństwo Antoniny było tragiczne. Urodziła się w 1908 roku w Petersburgu, gdzie jej ojciec, Antoni Erdman pracował jako inżynier kolejnictwa w spółce Kolei Władykaukaskiej. Jako budowniczy kolei był w ciągłych rozjazdach, więc gdy w 1912 roku na suchoty zmarła matka czteroletniej Antoniny, Maria z Biedunkiewiczów, dziewczynką zajęła się ciotka, Jadwiga Biedunkiewiczówna. Niedługo po tym, jak w 1917 roku salwy „Aurory” obwieściły światu wybuch Rewolucji Październikowej, Antonina wyjechała do ojca, przebywającego wówczas w Taszkiencie. Niestety i tutaj, choć z opóźnieniem, dotarła rewolucja. Pewnego wieczoru Antoniego Erdmana i jego drugą żonę zatrzymała „trójka” komisarzy ludowych. Po klasycznym rozkazie: „Pokażi ruki!”, jako klasowi wrogowie, zostali rozstrzelani na miejscu.
Tak oto, w wieku niespełna 13 lat, Antonina została sierotą. W Taszkiencie praktycznie nie było nikogo, kto mógłby się nią zaopiekować. Musiała radzić sobie sama. Zarabiała na utrzymanie udzielając lekcji. Być może, to właśnie owe traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa wpłynęły na jej odważną i pełną poświęcenia postawę w czasie II wojny światowej. Nie uprzedzajmy jednak faktów. Na razie, kiedy w 1923 roku, w wyniku porozumienia między Polską a Rosją nadarzyła się okazja repatriacji, Antonina zdecydowała się na powrót do Polski. Po długiej podróży, jako piętnastolatka znalazła się w Warszawie. Nie mając tu bliższej rodziny, rozpoczęła pracę jako nauczycielka i korepetytorka. Owładnięta chęcią doskonalenia się, podjęła naukę języków obcych, rysunku i malarstwa, skończyła też kursy archiwistyczne.
Z tego okresu datuje się zabawne zdarzenie, które w pamiętniku matki znalazła jej córka, Teresa. Otóż będąc w Warszawie Antonina udała się do wróżki, która przepowiedziała jej życie w otoczeniu dużej ilości zwierząt. Antonina była przekonana, że wyjdzie za mąż za jakiegoś właściciela majątku ziemskiego, gdzie jak to w gospodarstwie, będzie miała pod opieką zwierzęta hodowlane. Skąd mogła wiedzieć, że wróżba niebawem się spełni – w jej życiu będą obecne zwierzęta, tylko innego typu. Kiedy pod koniec lat 20. jako archiwistka rozpoczęła pracę w sekretariacie na SGGW, poznała wykładającego tam zoologa, Jana Żabińskiego, a w 1931 roku została jego żoną.
Budowa nowoczesnego ZOO
Pasowali do siebie nie tylko ze względu na zamiłowanie do przyrody, ale również ze względu na cechującą ich oboje pasję społecznikowską i działanie na rzecz popularyzacji wiedzy o zwierzętach. Właśnie wtedy w Warszawie, w której do tej pory funkcjonowały jedynie prywatne zwierzyńce i menażerie, powstał ruch na rzecz założenia ogrodu zoologicznego z prawdziwego zdarzenia. Jego zwolennicy dążyli do zorganizowania placówki miejskiej, działającej według najnowszych standardów: dla dobra nauki i edukacji, nie nastawionej wyłącznie na zysk. W czerwcu 1927 roku został zatwierdzony statut Miejskiego Ogrodu Zoologicznego. Magistrat wyznaczył dla ZOO liczący 12 ha teren na prawym brzegu Wisły, za Parkiem Praskim. Rozpoczęło się intensywne planowanie i urządzanie ZOO. Dla publiczności Ogród Zoologiczny otwarty został 11 marca 1928 roku i od razu podbił serca warszawiaków.
Pierwszym dyrektorem warszawskiego ZOO został Wenanty Burdziński, polski przyrodnik, założyciel ogrodu zoologicznego w Kijowie. Po jego rychłej śmierci (w grudniu 1928 roku, w wyniku nieleczonego przeziębienia), prowadzenie ogrodu powierzono mającemu już poważny dorobek naukowy Janowi Żabińskiemu, który od początku 1929 roku z wielką pasją i entuzjazmem rozpoczął pracę nad organizacją ogrodu. Pierwszymi mieszkańcami ZOO stały się zwierzęta z upadłego zwierzyńca Pągowskiego oraz mniejszych menażerii. Wśród ok. 500 okazów był niedźwiedź brunatny, lemury, koczkodany, aligator, kangur, jeżozwierz, aguti i wiele egzotycznych ptaków. Pomimo trwających jeszcze cały rok, intensywnych prac budowlanych i ogrodniczych, nowe ZOO odwiedzały tłumy.
W 1931 roku do ekipy Ogrodu Zoologicznego dołączyła Antonina Żabińska, świeżo poślubiona żona dyrektora. Jak sama wspomina w książce „Ludzie i zwierzęta”, niedostatkiem młodziutkiego ZOO, był brak infirmerii i dziecińca dla osieroconych i chorych zwierząt:
- Pod naszym dachem – mieszkaliśmy wówczas w małym służbowym domku na terenie ogrodu: trzy małe izdebki plus pracownia Jana – musiały przebywać słabe, nowo narodzone lub chore zwierzątka. Wymagały one szczególnej troski i stałej wnikliwej obserwacji pod osobistą kontrolą Jana. Miałam więc okazję do odbycia praktyki pielęgniarskiej i szczęśliwie udało mi się wyhodować dwie małe rysiczki. Mam wrażenie, że przypieczętowały one na zawsze moje przymierze z ZOO. Na ich cześć – że się tak wyrażę – nazwałam później mego synka Rysiem.2
Pod okiem Antoniny i Jana Żabińskich warszawskie ZOO rozwijało się znakomicie. Powstała słoniarnia, małpiarnia i budynki dla żyraf. Każdego roku pozyskiwano nowe gatunki zwierząt. Ale też od początku do najważniejszych zadań ZOO należała ochrona ginących gatunków. To właśnie w warszawskim ogrodzie zoologicznym po raz pierwszy w niewoli udało się rozmnożyć m.in. likaony oraz ginący gatunek konia Przewalskiego. Powstał tu również pierwszy w Polsce plan ochrony zagrożonego wyginięciem żubra.
Wkrótce Żabińscy zamieszkali w wybudowanej dla dyrektora ZOO modernistycznej willi, położonej na terenie ogrodu. W 1932 roku pojawiło się ich pierwsze dziecko, syn Ryszard, zwany Rysiem, na cześć wychowanych przez Antoninę rysiczek. Pojawiły się też zwierzęce dzieci: królik Wicek, który spał z Rysiem pod kołdrą, kurczak Kuba i hienka Dżolly. Dżolly i wychowany w ogrodzie borsuk, na którego wołano Borsunio, stały się bohaterami książek Antoniny. Później dołączył do nich prosiak Moryś, nieodłączny towarzysz zabaw Rysia. Ludzie i zwierzęta zgodnie żyli tworząc wielką rodzinę.
W 1937 roku w warszawskim ogrodzie przyszło na świat słoniątko, co było osiągnięciem na skalę światową – azjatycka słonica Tuzinka, potomstwo słonicy Kasi i słonia Jasia, była dwunastym słoniem urodzonym w warunkach ogrodu zoologicznego. Słoniątko bardzo szybko stało się ulubieńcem warszawiaków.
Warszawskie ZOO stało się nowoczesną, jedną z najlepszych w Europie placówką, spełniającą światowe standardy hodowli zwierząt. Tłumnie odwiedzane przez warszawiaków i wycieczki z całej Polski, utrzymywało też kontakty międzynarodowe. Żabińscy brali udział w zjazdach organizowanych przez Międzynarodowy Związek Dyrektorów Ogrodów Zoologicznych, służących wymianie poglądów i doświadczeń. Odbywały się one głównie w Niemczech. Tam Żabińscy poznali braci Lutza i Heinza Hecków, dyrektorów berlińskiego i monachijskiego ZOO. Jak zobaczymy później, te międzynarodowe kontakty odegrają swoją rolę w dalszych losach Żabińskich i kierowanego przez nich ogrodu.
Wojna piekłem dla ludzi i zwierząt
Latem 1939 roku warszawskie ZOO wyglądało naprawdę okazale. Kolejny zjazd Międzynarodowego Związku Dyrektorów Ogrodów Zoologicznych miał się odbyć na wiosnę 1940 roku w Warszawie. Nie odbył się: wybuchła wojna. Jeszcze w lipcu nie bardzo wierzono w jej wybuch. Jednak na wszelki wypadek zaopatrywano ogród w większe niż zazwyczaj zapasy siana, owsa, kaszy, suszonych owoców i ryb, mąki i sucharów oraz węgla i drzewa.
Ostatnie przed katastrofą wakacje Antonina spędzała z synem w miejscowości zwanej Rejentówką, pod Radzyminem. Kiedy wróciła do Warszawy, trwały już bombardowania. Dom na terenie ZOO znalazł się w obszarze najbardziej atakowanym przez wroga, leżał bowiem niedaleko obu przyczółków mostowych – mostów kolejowego i Kierbedzia. W ZOO stacjonował ponadto batalion zapór balonowych. Niemcy rozpoczęli więc zaciekłe bombardowanie tego rejonu.
Część zwierząt, jak słonica Kasia, małpy i antylopy zginęła od pocisków i kul. Reszta rozbiegła się. Wielbłądy, lamy i jelenie błąkały się nad Wisłą. Szympansy i ptaki egzotyczne spłonęły razem z ich pawilonem. Bomba rozbiła skałę białych niedźwiedzi – misie, jedne z najgroźniejszych drapieżników, wyszły na wolność! Za chwilę to samo mogło zdarzyć się z pomieszczeniem lwów, tygrysów i lampartów. Nie było innego wyjścia – ze względów bezpieczeństwa trzeba było odstrzelić drapieżniki.
Żabińscy byli bezsilni. Bezradnie patrzyli na piekło, jakie rozgrywało się w stworzonym przez nich rajskim ogrodzie dla zwierząt. W kilka dni zniszczony został cały dorobek ich życia. Nie było jednak czasu na rozpacz. Sytuacja rozwijała się w szybkim tempie. Zgodnie z radiowym apelem pułkownika Umiastowskiego, ogłoszonym w nocy z 6 na 7 września, Jan Żabiński wraz z innymi mężczyznami opuścił Warszawę, kierując się na wschód. Antonina została sama z dzieckiem. Nie mogła nadal pozostawać na terenie atakowanego ogrodu. W przerwie między bombardowaniami, załadowawszy na wózek zaprzężony w kuce trochę żywności, przeprawiła się z ciotką, gosposią i Rysiem na drugą stronę Wisły, na ulicę Kapucyńską, gdzie mieszkała siostra Jana, Józefa Zaorska z rodziną. Tam przeżyli zmasowane naloty niemieckie trwające od 24 do 27 września.
Tymczasem Jan Żabiński dotarł w swojej wędrówce aż pod Terespol, nie znajdując po drodze żadnych ośrodków mobilizacyjnych ani przedstawicieli władz wojskowych. W drodze powrotnej, zatrzymał się w majątku przyjaciół, w Mieni pod Warszawą. Jakież było jego zdziwienie, kiedy w pukającym nagle do drzwi dworku oficerze Wehrmachtu rozpoznał doktora Müllera z Królewca, członka Międzynarodowego Związku Dyrektorów Ogrodów Zoologicznych, który jako zaopatrzeniowiec, przyjechał do Mieni po żywność dla swojego oddziału. Po krótkiej rozmowie, Müller najpierw fikcyjnie Jana aresztował, a następnie podwiózł wojskowym samochodem do rogatek grochowskich, skąd już pieszo Żabiński dotarł na Kapucyńską.
Po tym wręcz cudownym powrocie Jana i po kapitulacji Warszawy, Żabińscy wrócili do swojego ogrodu i starali się uratować to, co z niego zostało, czyli złapać rozproszone zwierzęta. Tymczasem administracja miasta przechodziła stopniowo w ręce Niemców. Ogród Zoologiczny – cały personel i reszta wychowanków – został pozbawiony wszelkich środków do życia. Wtedy z pomocą przyszła ludność Warszawy. Dwie pary koni zwoziły codziennie z uruchomionych naprędce stołówek i kuchni beczki pomyj, kosze odpadów i obierek. Znajomy Tatar, niegdyś dostawca koniny do ZOO, otworzył jatkę mięsną na bazarze Różyckiego i umożliwił Żabińskim zaopatrywanie się w końskie mięso, bez konieczności wystawania w kilometrowych kolejkach. Zburzone miasto pomagało jak mogło swojemu ZOO żywić ocalałe zwierzęta.
Jednak nowe władze okupacyjne stwierdziły, że nie ma podstaw, aby Warszawa, jako miasto prowincjonalne (wszak siedziba władz Generalnego Gubernatorstwa znalazła się w Krakowie), posiadała ogród zoologiczny. Likwidacja była postanowiona. Dzieła zagłady dokonało wywiezienie do Niemiec najcenniejszych pozostałych przy życiu okazów, w tym ukochanej przez warszawiaków Tuzinki. Wywózkę zwierząt zarządził dawny znajomy Żabińskich, profesor Lutz Heck, dyrektor berlińskiego Ogrodu Zoologicznego, od lat pracujący nad „odtworzeniem” wymarłego w XVII wieku tura. Zabierając zwierzęta obłudnie obiecywał, że zostają tylko wypożyczone na czas prowadzenia działań wojennych i wrócą do Warszawy. Oczywiście tak się nie stało. Żubry i tarpany pojechały do Monachium, wielbłądy do Hanoweru. Wysłana do Królewca dwuletnia Tuzinka żyła jeszcze tylko pięć lat. Na resztę zwierząt Niemcy urządzili sobie sylwestrowe polowanie.
ZOO przestało więc istnieć, ale rodzinie Żabińskich pozwolono pozostać w ich willi. Z wiosną 1940 roku na terenie ogrodu zaczęła działać tuczarnia świń, podlegająca miejskiej rzeźni. Dzięki temu Żabińskim udało się zdobyć środki do życia, a byli pracownicy ZOO mogli ponownie otrzymać legalne zatrudnienie. Wraz z nadejściem jesiennych chłodów tuczarnię trzeba było jednak zamknąć, gdyż nieopalane pawilony dla słoni i hipopotamów, nie nadawały się dla świń, a zarządca rzeźni nie godził się nawet na zakup słomy.
Po krótkim funkcjonowaniu na terenie ZOO firmy zielarskiej, niemiecki prezydent Warszawy Ludwig Leist zaakceptował projekt wiceprezydenta Juliana Kulskiego założenia na trawnikach i wybiegach ogrodu zoologicznego ogródków warzywnych dla ubogiej ludności miasta. Tak więc Jan Żabiński z dyrektora ZOO, a następnie kierownika tuczarni świń, stał się opiekunem ogródków działkowych, podlegających miejskiemu Wydziałowi Terenów Zielonych.
Willa „Pod zwariowaną gwiazdą” i jej nowi mieszkańcy
Wtedy właśnie otrzymał przepustkę do getta. Zaczął wykorzystywać ją, początkowo żeby odwiedzić znajomych, przemycić dla nich paczkę czy gryps. Później przemycał także ludzi. Dzięki przepustce Żabińskim udało się uratować życie ponad setki osób, które ukrywały się w piwnicach willi oraz w opuszczonych pomieszczeniach dla zwierząt. Wymagało to precyzyjnej organizacji. Organizacją zewnętrzną, czyli przede wszystkim załatwianiem fałszywych dokumentów i przeprowadzaniem na aryjską stronę, zajmował się Jan. Natomiast nad bezpieczeństwem uciekinierów na terenie ogrodu czuwała Antonina.
To ona musiała znaleźć każdemu miejsce i jakoś wszystkich wyżywić. To ona wreszcie musiała w razie czego dać odpór stacjonującym nieopodal lub przychodzącym tu na spacery Niemcom. Antonina zastosowała zasadę „otwartego domu”- dosłownie, bo drzwi były otwarte, a w oknach w ciągu dnia nie było nawet firanek i w przenośni, bo w domu często przebywał ktoś z rodziny lub wpadali znajomi. Przychodzący do Rysia koledzy też byli mile widziani. Chodziło o to, aby przez dom ciągle przewijało się dużo ludzi, wszak gwar i ruch to najlepszy kamuflaż.
By dać lokatorom willi sygnał do ukrycia się, Antonina grała na fortepianie melodię z operetki „Piękna Helena” Offenbacha - „Jedź, jedź na Kretę!”. Chowali się wtedy na stryszku, w szafach ściennych, czy ewakuowali do bażanciarni tunelem, którego wejście znajdowało się w piwnicy. Jako kryjówki służyły im też opuszczone pomieszczenia dla lwów.
Całkowita liczba Żydów, którzy przewinęli się przez willę Żabińskich, nie jest pewna – niektóre źródła podają nawet 300 osób. Wśród ukrywających się była rzeźbiarka animalistyczna Magdalena Gross i jej mąż, prawnik ze Lwowa, Maurycy Paweł Fraenkel, pisarka Rachela Auerbach, mistrz bokserski Samuel Kenigswein z żoną i dwójką dzieci, Marceli Lewi-£ebkowski z rodziną, Joanna Kramsztykówna, mikrobiolog prof. Ludwik Hirszfeld, współorganizator Polskiej Akademii Nauk, oraz Leonia i Irena Tenenbaum, żona i córka światowej sławy entomologa Szymona Tenenbauma. Niestety, sam dr Tenenbaum nie zdecydował się na ucieczkę i zmarł w getcie w 1941 roku. Zdążył tylko przekazać Żabińskiemu swoją unikalną kolekcję owadów. Niewielką jej część można dziś oglądać w odrestaurowanej willi Żabińskich na terenie ZOO.
Fascynujące jest to, że przeżyły wszystkie osoby, które ukrywały się w domu Żabińskich. To zasługa Antoniny i Jana oraz pomagającego im Rysia, ale także dobrej atmosfery panującej w willi, która zyskała nazwę „Pod zwariowaną gwiazdą”. Nie mogło być inaczej, skoro zwierzęta, które były tam obecne, nosiły ludzkie imiona, ludzie zaś mieli „ksywki” zwierzęce. Magdalena Gross zwana była Szpakiem, a dzieci Kenigsweinów – Wiewiórkami. Ulubieniec Maurycego Fraenkla, chomik Piotruś lubił wchodzić na stół i wyjadać resztki z talerzy, a królik Wicek i kurczak Kuba nie odstępowały na krok Rysia. Kuba zresztą oddał życie za swojego małego ludzkiego przyjaciela.
Było to już w czasie Powstania. Jan, żołnierz Armii Krajowej, pseudonim Franciszek, jako dowódca plutonu w zgrupowaniu Kiliński, walczył w Śródmieściu, a w domu przy Ratuszowej zostały same kobiety i dzieci: Antonina z gosposią i dwoma lokatorkami oraz dwójką już dzieci, bowiem w czerwcu 1944 roku Rysiowi przybyła siostrzyczka, Teresa. Pewnego dnia do drzwi załomotało dwóch esesmanów i kazało wszystkim wyjść z podniesionymi rękami. W zdarzeniu uczestniczył także chłopiec pracujący na znajdującej się na terenie ogrodu lisiej fermie. Jemu to najpierw esesman rozkazał iść za dom. Wtedy padł strzał. To samo powtórzyło się z Rysiem. Antonina zamarła z przerażenia. Wtedy padł trzeci strzał, a chwilę później obaj chłopcy wrócili trzymając za skrzydło martwego Kubę. Tym razem esesmani postanowili się tylko zabawić...
Popowstaniowa tułaczka
Pod koniec sierpnia mieszkańcy willi „Pod zwariowaną gwiazdą” zostali ewakuowani z Warszawy wraz z niemiecką lisią fermą. Z gromady zwierzęcych domowników, na tułaczkę udał się z nimi tylko królik Wicek. Na szczęście nie dojechali do Rzeszy – dzięki Andrzejowi Grabskiemu, synowi byłego premiera, pracującemu w zarządzie Towarzystwa „Rolnik” w Łowiczu, udało im się znaleźć schronienie w szkole wiejskiej w Marywilu. Tam dotarła do nich wiadomość ze stalagu Altengrabow, że Jan żyje. Ciężko ranny w szyję 15 września, podczas przekraczania ulicy Widok, do końca Powstania przebywał w szpitalu. Niemal cudem, kula przeszła przez środek szyi, omijając najważniejsze organy - kręgosłup, cztery tętnice, żyły, tchawicę i przełyk – i wyszła niczego nie uszkadzając. Później trafił do niemieckiej niewoli - w stalagu, aż do wyzwolenia przez Amerykanów, prowadził pogadanki zoologiczne dla innych jeńców wojennych.
Mniej szczęścia miała siostra Jana Żabińskiego, Hanna Petrynowska, lekarka zamordowana przez Niemców po upadku Starówki, 28 sierpnia, w Wytwórni Papierów Wartościowych, gdzie w zorganizowanym szpitalu polowym opiekowała się ciężko rannymi. Jej męża, również lekarza, Mariana Petrynowskiego, Niemcy rozstrzelali w obozie Mauthausen już w 1940 roku.
Na zasłyszaną przez radio wieść o tym, że w Warszawie funkcjonuje już ogród zoologiczny, Jan Żabiński zdecydował się natychmiast wracać do kraju. Jego rozczarowanie było ogromne, kiedy wróciwszy w listopadzie 1945 roku do Warszawy zobaczył, że tego ogrodu i domu właściwie nie ma. Z dyrektorskiej willi do zamieszkania nadawał się tylko jeden pokój, budynki dla zwierząt były zrujnowane. Jednak to i tak było dużo. Antonina, po powrocie w lutym 1945 roku z Marywila na Pragę, zastała ogród i dom w stanie kompletnej ruiny. Nie poddała się jednak i postanowiła walczyć o ukochane ZOO.
ZOO znów działa
Początkowo zamieszkała wraz z dziećmi u znajomych na Stalowej. Kiedy tylko jako tako przygotowała jeden pokój i kuchnię dyrektorskiego domu, przeniosła się wraz z dziećmi i gosposią na teren ogrodu. Pokonując niezliczone biurokratyczne przeszkody, uciekając się niekiedy do podstępu – na przykład zabierając ze sobą do wiceprezydenta Warszawy małą wydrę - wykonała ogromną pracę, by zdobyć wszelkie pozwolenia i wreszcie uzyskać fundusze na odbudowę ZOO, które wznowiło swoją działalność w 1946 roku.
Nie udało by się to bez pomocy mieszkańców Warszawy. Przy odbudowie ogrodu zoologicznego ofiarnie pracowała młodzież z okolicznych szkół. Przybywały zwierzęta, darowane przez inne ogrody zoologiczne i prywatnych darczyńców. Jan Żabiński równocześnie z kierowaniem ogrodem podjął pracę naukową i popularyzatorską. Jednak w 1951 roku władze komunistyczne zmusiły go do rezygnacji ze stanowiska dyrektora warszawskiego ZOO. Oskarżano go o współpracę z Niemcami i o działalność w podziemiu akowskim. Szykowano nawet zamach na jego życie. Był niewygodny, bo nie godził się na przehandlowywanie zwierząt, które ogród otrzymywał w prezencie, jak również na niewykwalifikowanych pracowników „z przydziału”.
Żabińscy musieli opuścić willę „Pod zwariowaną gwiazdą” i swój ukochany ogród w 1953 roku. To był wielki cios przede wszystkim dla Antoniny, która przecież tyle wysiłku i serca włożyła w odbudowę ZOO. Jak wielka to była strata świadczy fakt, że Żabińscy już nigdy nie przekroczyli progu swojego domu, a ich dzieci, Teresa i Ryszard odwiedzili go dopiero po upływie ponad pół wieku, kiedy odrestaurowana willa „Pod zwariowaną gwiazdą” została w 2015 roku otwarta dla publiczności.
Jan Żabiński dalej prowadził pracę naukową i dydaktyczną. W latach 1952-1954 wykładał w Państwowej Wyższej Szkole Pedagogicznej. Realizował się też w popularyzacji wiedzy o zwierzętach. Był bardzo płodnym autorem - wydał ponad 60 książek popularnonaukowych, m.in. „Człowiek jest plastyczny”, „Czy można żyć bez skóry”, „Gawędy o zwierzętach”, „Jak powstała trąba słonia”, „Karaluch”, „Porozumienie ze zwierzęciem”, „Przekrój przez zoo” i „Żywa bateria”. Za popularyzatorskie audycje radiowe i telewizyjne o zwierzętach (ponad 1500) Polskie Radio przyznało mu Złoty Mikrofon. Pisał też scenariusze filmów przyrodniczych i był ich konsultantem. Od 1947 był też członkiem Państwowej Rady Ochrony Przyrody i redagował „Księgi Rodowodowe Żubrów”.
W 1965 r. Instytut Yad Vashem przyznał Antoninie i Janowi Żabińskim tytuł Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Ceremonia sadzenia drzewka na Wzgórzu Pamięci w Jerozolimie odbyła się w 1968 r.
Jan Żabiński zmarł 26 lipca 1974 r. w Warszawie. Wraz z żona, Antoniną (zmarłą w 1971) spoczywa na warszawskich Starych Powązkach. Za ratowanie Żydów w czasie wojny, 17 listopada 2008 Jan został pośmiertnie odznaczony przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski z gwiazdą, a Antonina - Krzyżem Komandorskim.
Joanna Kiwilszo
1 T. A. Grabowski, Z lamusa warszawskiego sportu, Warszawa, 1957, s. 115-116.
2 Antonina Żabińska, Ludzie i zwierzęta. Kraków: Wydawnictwo Literackie, 2010, s. 8-9.
Zdjęcia pochodzą z archiwum rodzinnego.
Jan Żabiński był znakomitym popularyzatorem zoologii wśród młodzieży. W Polskim Radiu wygłosił ogółem ponad 1500 edukacyjnych pogadanek radiowych o życiu zwierząt. Lubił pracę z dziećmi i miał z nimi dobry kontakt, czego dowodem jest nadesłane do redakcji wspomnienie.
Chodziliśmy z moim starszym bratem do szkoły podstawowej. Był rok 1949. Zajmowaliśmy się uratowaną z rąk oprawcy kawką o imieniu Kaśka. Miała przez łobuziaka, mieszkającego po sąsiedzku, podcięte skrzydła. Kaśka chodziła z nami do szkoły albo na głowie brata, albo na moim ramieniu. Przez nasze mieszkanie na Pradze przeszło zresztą wielu rekonwalescentów. Zawsze mówiliśmy mamie, że biedny kotek lub piesek przyplątał się do nas, gdy wracaliśmy ze szkoły. Oprócz słonia, krokodyla i żyrafy, wszyscy bracia mniejsi mogli liczyć u nas na pomoc i leczenie. Mama zawsze nas wspierała i pomagała uleczyć biedaków. Wszyscy sąsiedzi pomagali nam w wyżywieniu Kasi. Stale łapali dla niej muchy i wołali na klatkę schodową. Kaśka zawsze wiedziała, do których drzwi ma podejść. Jej spryt świadczył, że wcale nie miała tzw. ptasiego móżdżku. Byliśmy w niej zakochani – my i nasi sąsiedzi.
Pewnego dnia nasza szkoła pojechała do ogrodu zoologicznego na ul. Ratuszową. Jakież było zdziwienie, gdy personel ogrodu ujrzał kawkę na głowie mojego brata. Podszedł do nas Pan Żabiński i zainteresował się naszą kawką. Na koniec bardzo miłej rozmowy zaproponował nam współpracę z ogrodem, która miała polegać na dostarczaniu żab dla węży, które były hodowane w ogrodzie. Dla nas nie było to zbyt dużym obciążeniem z tej racji, że mieszkaliśmy blisko Parku Paderewskiego (obecnie Skaryszewskiego). Całe dzieciństwo nam w nim upłynęło. Tam bawiliśmy się latem i zimą, zrywaliśmy na jesieni rajskie jabłuszka, owoce berberysu, czarnego bzu, z których mama robiła konfitury.
Jeszcze tego samego dnia, po powrocie z wycieczki, poszliśmy z kubełkiem nad Jeziorko Kamionkowskie i nałapaliśmy żab. Ponieważ wrażeń tego dnia było dużo, po odrobieniu lekcji, szybko poszliśmy spać. Jakież było nasze przerażenie, gdy w nocy zostaliśmy zbudzeni krzykiem naszej mamy. Okazało się, że żaby w nocy, po zgaszeniu światła, zaczęły wyskakiwać z wiadra i rozlazły się po całym pokoju. Na jedną mama nawet niechcący nadepnęła. No cóż, wyjaśniliśmy mamusi, że poznaliśmy w ogrodzie zoologicznym bardzo miłego pana, który nam zaproponował łapanie żab w parku i przynoszenie ich do ogrodu w zamian za gratisowe wchodzenie i opiekowanie się zwierzętami. Wtedy nawet nie wiedzieliśmy, że był to dyrektor ogrodu. Wejście z nami mieli zapewnione także nasi koledzy ze szkoły, ale jakoś nikt inny nie chciał zająć się zwierzętami, ponieważ nie pozwolili na to ich rodzice. Przypadkowo podsłuchaliśmy na drugi dzień rozmowę naszej mamy z sąsiadką, której opowiedziała, jaki horror przeżyła w nocy.
A nasza Kasia zakończyła życie tragicznie. Otóż ten sam drań, który podciął jej skrzydła, zabił ją kamieniem, gdy siedziała na trzepaku na podwórku. Był to dla nas cios.
Nasza mama została zaproszona do ogrodu zoologicznego przez prof. Żabińskiego, który osobiście podziękował za nasze zaangażowanie w prace nad opieką nad zwierzętami. Takie podziękowanie profesor wysłał również do naszej szkoły, a my byliśmy dumni i cieszyliśmy się, że dane nam było opiekować się zwierzętami, które kochamy do dziś.
Bogumiła Szydłowska