Prosto z mostu
Początek licytacji przedwyborczej w Warszawie obnaża wady systemu bezpośrednich wyborów prezydenta dużego miasta. Mamy dwóch rzekomo najważniejszych kandydatów, reprezentujących dwie partie. Obaj nie mieli wcześniej żadnych związków z samorządem warszawskim, a kandydowanie zawdzięczają wyłącznie decyzjom swoich partii. Jeden starannie ukrywa stojący za nim, dobrze nam znany, aparat partyjny, który w razie czego obsadzi całą stołeczną administrację, tak jak wielokrotnie już robił to w Polsce i Warszawie. Drugi kandydat - wprost przeciwnie - ma za plecami aparat partyjny, którego się nie wstydzi, bo zawdzięcza mu obecny niezły poziom poparcia. Sympatycy tej partii w Warszawie obawiają się jednak, że w razie jej zwycięstwa stanowisk kierowniczych w ratuszu nie obsadzą znani im lokalni działacze, lecz koledzy kandydata z jego rodzinnego miasta, odległego od stolicy o niemal 300 km.
Zgłaszają się kolejni kandydaci, z którymi mamy taki oto kłopot, że nie wiemy, kto za nimi stoi. Dziennikarze bezrefleksyjnie pomijają fakt, że kandydować na prezydenta miasta może tylko ten, kto skompletuje własne listy kandydatów na radnych w ponad połowie okręgów wyborczych. W przypadku kandydatów niepartyjnych jest to bardzo istotne, gdyż tylko skład tych list może zaświadczyć o jakości ekipy, która wspiera kandydata. Kilka osób z tych list zostanie też radnymi - w odróżnieniu od kandydata, gdyż prezydentem może zostać tylko jedna osoba, a radnych jest w Warszawie sześćdziesięcioro.
Przegrani kandydaci po pierwszej turze „przekazują swoje głosy” jednemu z kandydatów, który wejdzie do drugiej tury. Jest to trochę fikcyjne, bo Polacy – szczególnie w wyborach samorządowych – nie są zbyt zdyscyplinowanym elektoratem. Jeżeli do drugiej tury przejdą kandydaci dwóch dużych partii, to obaj będą podsycać wzajemny antagonizm i głównie tym będą się kierować wyborcy. I będzie to miało fatalne skutki dla współpracy radnych po wyborach.
Gdyby, tak jak kiedyś, prezydenta wybierali radni, to zamiast „przekazywania głosów” mielibyśmy zawiązywanie koalicji po wyborach w celu uzyskania większości w radzie. To znacznie zdrowsze dla demokracji. Dziś łatwo może się zdarzyć, że prezydentem zostanie osoba, która nie ma poparcia większości radnych. Zantagonizowana w kampanii wyborczej opozycja może wtedy zablokować pracę ratusza.
Najlepszym systemem pod tym względem był ustrój Warszawy obowiązujący w latach 1990-1994, który niestety nie sprawdził się z innych powodów. Prezydenta wybierali wtedy wszyscy warszawscy radni, po czym był on praktycznie nieusuwalny do końca kadencji. Zapewniało to stabilność władzy, o którą z troską wspierają się dziś zwolennicy bezpośrednich wyborów prezydenta. W takim systemie mniej też było negatywnych emocji oraz gwiazdorzenia, a więcej debaty o mieście.
Maciej Białecki
Wspólnota Samorządowa
maciej@bialecki.net.pl