Pamięć musi przetrwać



Mieszkając w Warszawie XXI wieku, najczęściej nie mamy żadnej świadomości, że wśród nas mieszkają prawdziwi bohaterowie wojenni, dla których przygody przeżywane przez Hansa Klossa, czy Jamesa Bonda to chleb powszedni. Jednym z takich mieszkańców Pragi jest pan Lucjan Bernaciak. Sąsiedzi znają go jako emeryta branży spożywczej, pana w szacownym wieku, niektórzy być może skojarzyli jego nazwisko ze Społecznym Komitetem Budowy na Cmentarzu Bródnowskim Pomnika Więźniów Politycznych Straconych w latach 1944 - 1956.

Bohater naszego artykułu urodził się na Lubelszczyźnie - w Zalesiu koło Ryk - w rodzinie rymarza. Kilka lat wcześniej - w 1917 roku na świat przyszedł drugi z bohaterów niniejszego artykułu - brat Lucjana - Marian.

O nim, o Marianie, na pewno Czytelnicy słyszeli. Jeżeli nie kojarzą Państwo jego nazwiska, to na pewno wszystko stanie się oczywiste, gdy przypomnę, jaki nosił pseudonim w czasie wojny - "Orlik". Marian Bernaciak ps. "Orlik" był wspaniałym partyzantem, zagończykiem, bohaterem na miarę Andrzeja Kmicica, pułkownika "Lisa", czy też "Ognia". Jeżeli nadal nazwiska te i kryptonimy nie są Państwu znane nie dowodzi do Waszej ignorancji, a jedynie winy ludzi rządzących tym krajem w latach 1944 - 1989. Nie dość, że mordowali patriotów, bohaterów walk o wolność Polski, to po ich śmierci mordowali także pamięć o tych ludziach, posuwając się nawet do ukrywania przed najbliższymi miejsc pochówku ich synów, braci, mężów...

Obaj bracia wychowywali się w swojej rodzinnej miejscowości. Starszy zdążył jeszcze przed wybuchem wojny ukończyć Szkołę Podchorążych Artylerii im. generała Józefa Bema w Zambrowie, a następnie w szeregach 2 Pułku Artylerii Ciężkiej walczył najpierw przeciwko Niemcom, a następnie bronił Włodzimierza Wołyńskiego przed Armią Czerwoną. Wzięty do sowieckiej niewoli, uciekł z transportu, który zmierzał do Kozielska (tylko co setny z polskich oficerów wrócił żywy z ziemi sowieckiej) i powrócił do rodzinnego Zalesia. Tu wraz z kilkoma przyjaciółmi, przełożonymi z wojska, rozpoczął działalność konspiracyjną szeregach Związku Walki Zbrojnej, a następnie po zmianie nazwy ZWZ - w Armii Krajowej. Wkrótce kierował Kedywem podobwodu Dęblin – Ryki, podpisując swoje rozkazy pseudonimem "Orlik".

Wraz z nim w pracach konspiracyjnych brał udział jego młodszy brat - Lucjan. On przybrał z kolei pseudonim "Janusz". Czym zajmował się Kedyw, czyli kierownictwo dywersji Armii Krajowej? Przede wszystkim zbieraniem informacji, wywiadem, pomocą w ukrywaniu się przed władzami okupacyjnymi. Żołnierze AK rzadko podejmowali akcje zbrojne przeciwko Niemcom. W ten sposób starano się do minimum ograniczyć represje Niemców wobec Polaków.

Aby utrzymać się w tych ciężkich czasach, Bernaciakowie założyli w Rykach sklep papierniczy i księgarnię. Interes taki pomagał także w życiu konspiracyjnym - nikogo nie dziwili ludzie wchodzący i wychodzący ze sklepu, jego właściciele zaś mogli jeździć po okolicy udając, że są to podróże służbowe. Wkrótce zakupiono niewielką drukarnię w Dęblinie. Służyła ona przede wszystkim w procesie "legalizacji" kennkart (dowodów osobistych), drukowanych przez AK i podpisywanych przez - jak w przypadku działalności braci Bernaciaków – nauczycielkę w Dęblinie. Niemieckie Gestapo nie było w stanie rozróżnić ich od tych prawdziwych, wydawanych przez służby okupacyjne.

Późnym latem 1943 roku Bernaciakowie zostali zadenuncjowani Gestapo, które otoczyło ich sklep. "Orlik" był w tym czasie w Dęblinie, Lucjanowi natomiast udało się wyjść z księgarni tylnym wyjściem. Pomimo przeszukania sklepu, domu rodzinnego i obejścia Niemcom nie udało się odkryć zapasów broni i amunicji zmagazynowanych tam przez AK. Zapasy te pomogły w wyekwipowaniu oddziału partyzanckiego, jaki został utworzony przez zdekonspirowanego "Orlika". Dowodzeni przez niego partyzanci zasłynęli w wielu brawurowych akcjach - m.in. 31 maja 1944 roku opanowali ośrodek szkoleniowy Hitlerjugend w Brzozowej. Jego komendanta zabito w walce, natomiast młodzież puszczono wolno. Jak wspomina po latach Lucjan Bernaciak: "Gówniarze strasznie dokuczali rolnikom..."

Tymczasem wiosną 1944 roku od wschodu zbliżały się nad Wisłę wojska sowieckie. Rząd Polski zadecydował, że należy przyjąć Sowietów jako gości na polskiej ziemi. Wydany został zatem rozkaz, aby rozpocząć akcję "Burza" - wyzwalania polskich miast, zanim wkroczy do nich Armia Czerwona. Wziął w niej udział także oddział “Orlika”, a w jego składzie - już jako dowódca plutonu, odznaczony za poprzednie akcje m.in. Krzyżem Walecznych i Krzyżem Zasługi z Mieczami - Lucjan Bernaciak. Niedawno jeszcze partyzanci "Orlika", a w tym momencie już umundurowani żołnierze 15 pułku piechoty AK, opanowali Ryki, następnie ruszyli w kierunku składnicy uzbrojenia Stawy nieopodal Dęblina, którą zdobyto, a klucze do niej przekazano armii sowieckiej. Po zakończeniu walk oddział został przez "Orlika" rozpuszczony do domów. Kiedy jednak 14 sierpnia 1944 roku nadszedł rozkaz wzywający do marszu na pomoc powstańczej Warszawie, bracia odtworzyli oddział i ruszyli w kierunku stolicy. Niestety, wojska radzieckie uniemożliwiły im dotarcie do Warszawy. Po raz drugi "Orlik" wydał rozkaz o demobilizacji...

Ziściły się jednak najgorsze przewidywania Polaków - Sowieci przywieźli ze sobą administrację złożoną z osób mówiących po polsku i stworzywszy PKWN - Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego - przeciwstawili ich prawowitemu rządowi Rzeczpospolitej. Jesienią i zimą 1944 roku Urząd Bezpieczeństwa i jego sowiecki odpowiednik NKWD masowo aresztowały żołnierzy AK. Setki zabito, tysiące deportowano w głąb ZSRR. Bernaciakowie nie popełnili błędu i nie ujawnili się - jak niegdyś przed niemieckim Gestapo teraz ukrywali się przed Sowietami...

Samo bierne oczekiwanie nie wystarczało aktywnym braciom. Komuniści nie mogąc poradzić sobie ze społecznym oporem, brutalnie pacyfikowali wsie. W tej sytuacji w wiosną 1945 roku “Orlik” odtworzył oddział i rozpoczął walkę z nowym okupantem. Jego oddział zasłynął jako jeden z najlepszych i najsilniejszych oddziałów partyzantki antykomunistycznej. Jak dziś wspomina Lucjan Bernaciak, w lipcu 1945 roku liczył on 286 żołnierzy.

W ciągu kilku miesięcy uderzono na areszt UB w Puławach uwalniając 107 więźniów, opanowano w biały dzień Kock, rozbito obławę NKWD i UB z udziałem 680 funkcjonariuszy. Józef Ślaski, historyk, autor książki "Żołnierze wyklęci" (najlepszej pracy opisującej dzieje partyzantki antykomunistycznej) napisał, że w oddziale Bernaciaka – w którym sam walczył – panowała żelazna dyscyplina, za żywność zawsze płacono, a nieliczne ekscesy żołnierzy natychmiast karano. Oddział cieszył się sympatią okolicznych chłopów, wspierających go na każdym kroku.

Jednak zdarzały się i porażki - 26 sierpnia 1945 roku NKWD aresztowało Lucjana Bernaciaka. Jak lakonicznie wspomina "po moim aresztowaniu trafiłem po sześciu tygodniach śledztwa w ręce Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa i zostałem wysłany do warszawskiego więzienia na ulicy 11 Listopada, 8 marca 1946 zostałem skazany na 10 lat pozbawienia wolności, karę odbywałem w więzieniu w Rawiczu, które opuściłem amnestionowany 11 października 1951 roku".

Dopóty, dopóki trwała walka oddziału "Orlika", UB oraz NKWD prześladowała rodzinę Bernaciaków. Rodzice Lucjana i Mariana już w miesiąc po "wyzwoleniu" ich przez Sowietów zostali wyrzuceni z domu, a następnie obłożeni aresztem domowym. W końcu także oni trafili do więzienia tego samego, co ich młodszy syn - na Pradze, na ulicy 11 Listopada. Wypuszczono ich po śmierci “Orlika”.

Major Marian Bernaciak poległ 24 czerwca 1946 r. koło wsi Piotrówek na Lubelszczyźnie. Jego ciało pokazano rodzinie, a następnie - starając się zabić także pamięć po nim - ukryto. Pogrzebano go tam, gdzie leżeli inni skrytobójczo pomordowani przez NKWD i UB - na Cmentarzu Bródnowskim, w kwaterze 45 N. Przez dziesięciolecia była tam jedynie studnia, błoto, wysypisko śmieci i szalety. Dopiero w latach siedemdziesiątych udało się rodzinom pomordowanych dowiedzieć, gdzie leżą ich bliscy.

Bardzo duża w tym dziele jest zasługa Lucjana Bernaciaka. Gdy w 1951 roku wyszedł na wolność, zabroniono mu powrotu do rodzinnej miejscowości. Zamieszkał u krewnych na warszawskiej Pradze, nie miał się z czego utrzymywać - "dla takich jak wy pracy nie ma" - usłyszał. Po wielu staraniach został kontystą w nieistniejącej już dziś rzeźni na ulicy Sierakowskiego. Gdy tylko otrząsnął się z przeżyć więziennych i przestali go nachodzić ubecy, rozpoczął poszukiwania mogiły brata. Toczyły się one bardzo powoli - miał bowiem przeciwko sobie cały aparat urzędniczy PRL. Jednak Lucjan Bernaciak nie był sam - wspierali go inni żołnierze AK, byli więźniowie polityczni, członkowie ofiar pomordowanych. Powoli zbliżali się do celu. Najpierw w cmentarnej dokumentacji znaleźli zaszyfrowane nazwiska swoich bliskich, potem dowiedzieli się, że ofiary komunistów były grzebane "przy studni", wreszcie odkryli, że "przy studni" oznacza kwaterę 45 N.

Po dziesięciu kolejnych latach usunięto bezczeszczące groby szalety, postawiono brzozowy krzyż, który jednak bardzo szybko został zniszczony przez "wandali".

Minęło kolejne dziesięć zanim upadł PRL i wyrażono zgodę na zbudowanie "Pomnika Więźniów Politycznych Straconych w latach 1944 - 1956" Po wielu staraniach i kłopotach pomnik odsłonięto 15 września 2001 roku - na zdjęciu powyżej. Lucjan Bernaciak nie spoczął na laurach - nadal pracuje w "Społecznym Komitecie Budowy Pomnika" - opiekuje się monumenten na Bródnie, stara się upamiętnić poległych w walce o niepodległość i suwerenność Polski - doprowadził między innymi do odsłonięcia w Fordonie tablicy poświęconej miejscowemu więzieniu kobiecemu. Twierdzi, że taka praca jest bardzo potrzebna: "Musimy się spieszyć, jest nas coraz mniej z 8 osób zaczynających kilka lat temu pracę w Komitecie Budowy Pomnika zostało nas troje..."

T. Pawłowski






Żeby powiększyć miniaturę kliknij na niej

13064