Sierpniowy dramat Płud


Pamiętajcie o ogrodach, przecież stamtąd przyszliśmy

J.Kofta


Są jeszcze takie drzewa, które porastają tajemnice minionego czasu. Ich soczysta zieleń wraz z gąszczem splecionych konarów, odrostów i dzikich gałęzi wygląda zupełnie zwyczajnie, nie wzbudzając jakichkolwiek podejrzeń, ale jednocześnie tworzy skuteczną barierę dla ciekawych oczu spacerujących profanów. Bowiem tajemnice, jakkolwiek ręką samego Stwórcy wpisane w dzieje człowieka, wymagają odpowiedniej przestrzeni i dojrzałości do ich zgłębiania. Mają przecież inspirować do zadawania pytań, zdumiewania się, dostrzegania własnej małości, a nie służyć tworzeniu tanich sensacji czy krzywdzących plotek.

Oto przechadzający się urokliwymi ścieżkami między Płudami i Choszczówką na rogu ulic Deseniowej i Strzybnickiej, nieopodal Czajki, po lewej stronie napotykają kępę bujnych bzów. Często w majowe popołudnia mamy z małymi dziećmi przygotowują tu bukiety, którymi potem przyozdabiają niedzielne stoły, napełniając domy wspaniałą wonią. Tymczasem właśnie w tym miejscu w przedostatni dzień sierpnia 1944 r., rozegrał się jeden z bodaj największych dramatów dla mieszkańców Płud i okolic za czasów okupacji hitlerowskiej. Jednak bzy niczego nie wyjawią, podobnie jak i zupełnie ukryte wśród nich resztki starych fundamentów oraz niedawno zniszczona przez grupę pijanej młodzieży przedwojenna kapliczka - figurka Matki Boskiej, którą okoliczni mieszkańcy aktualnie odtwarzają. Śladów należy szukać gdzie indziej. Zresztą o owej sprawie mało kto wie, wielu przez lata nie chciało mówić, niekiedy fałszywie pojmując zasadę de mortuis nil nisi bene, innym razem z zasadnych w PRL-owskiej rzeczywistości obaw, na pewno zaś nikt od czasów wojny jeszcze o niej nie pisał.

Znają ją natomiast doskonale bohaterowie mojej opowieści "Zamurowana monstrancja i miny", publikowanej w majowej NGP. Duchy ks. Karola Zdebskiego, pierwszego proboszcza Płud i jego oddanego kościelnego Wincentego Woźniaka z pewnością czuwają nad ukochanym kościółkiem, a wieczorami zza drzew z zaciekawieniem przypatrują się podświetlonym witrażom (za ich czasów w oknach były jedynie kolorowe szybki), w blasku których ukazuje się, ukryty za dnia, jeszcze jeden z wielu wymiarów piękna świątyni oraz nazwiska fundatorów witraży. Oto pod pierwszym oknem z prawej strony nawy widnieje osobliwy napis: Ofiara Ł. Wilmanowicz na wieczną pamięć sióstr Marii i Teresy. Uważna osoba skojarzy nazwisko i imiona z treścią tablicy, umieszczonej na zewnętrznej ścianie prezbiterium właśnie za czasów pasterzowania ks. Zdebskiego, niedługo po wojnie: ? Ku czci św. p. zmarłych śmiercią męczeńską 30.VIII.1944 r. sióstr Teresy i Marji Wilmanowicz od w smutku pogrążonych Matki i Siostry.

I choć o siostrach, ale wcale nie zakonnicach, Wilmanowicz, próżno szukać wiadomości w kronikach parafialnych, to właśnie ta kościelna, nieco zapomniana tablica jest głównym materialnym świadectwem wydarzeń, które rozegrały się pół wieku temu przy dzisiejszej ulicy Strzybnickiej.

Tajemnica pierwsza


Tam właśnie, vis a vis tajemniczych bzów, pod numerem 4, na rozległej posesji z wyschniętym już stawem, znajduje się zadbany stuletni dworek z czerwonym dachem, relikt drewnianej przeszłości okolicy. Na początku lat 20. osiedlili się tutaj PP. Wiśniewscy, a obecnie mieszka p. Jolanta Wiśniewska-Dubielecka, córka chrzestna Marii Wilmanowicz. Niestety obydwie nie zamieniły ze sobą ani słowa, gdyż w chwili śmierci kumy mała Jola miała zaledwie kilka tygodni. Zna matkę chrzestną wyłącznie z opowieści jej najlepszej przyjaciółki i sąsiadki, czyli swojej matki rodzonej. Maria ur. w 1912 r. w Ciechocinku razem ze starszą siostrą Teresą, ur. w 1910 r. w Toruniu oraz matką Marcyanną ur. w 1878 r. zamieszkała tutaj w końcu lat trzydziestych (prawdopodobnie w r.1937) u ks. Albina Tomasza Kołakowskiego, który w tym czasie zakupił od Kozaczyńskiego kilkuhektarowe gospodarstwo rolne z inwentarzem oraz domem, młockarnią, zabudowaniami gospodarskimi i ogrodem, usytuowanymi w miejscu, gdzie dziś rosną bzy. Na razie dokładnie nie wiadomo, jakie relacje czy rodzinne, czy konspiracyjne istniały między księdzem a Wilmanowiczami, wówczas mówiono o siostrach i matce księdza. Natomiast sam ks. Kołakowski, pochodzący ze zgromadzenia pijarów, zamieszkał poza klasztorem na skutek nieznanego bliżej konfliktu z władzami zakonnymi. Nie został jednak suspendowany, nadal mógł więc sprawować sakramenty i niekiedy na prośbę ks. Zdebskiego odprawiał nabożeństwa w kościele w Płudach. Służył mu do mszy sąsiad zza płotu, wówczas kilkunastoletni młodzieniec, p. Henryk Gilecki, rdzenny mieszkaniec Płud, harcerz i działacz konspiracji AK, który przekazuje istotne wiadomości na temat tajemniczego kapłana.

Za okupacji, co wieczór o tej samej porze, ks. Kołakowski przychodził do naszego domu - wtedy okazałego drewnianego dworku - szedł do piwnicy, gdzie był ukryty radioodbiornik i słuchał wiadomości, nadawanych przez zachodnie stacje. Stałem wtedy często na czatach, uważając, czy nie zbliża się niepożądany gość. Zdobyte w ten sposób informacje, ksiądz tłumaczył na język polski, a ja z kolegami roznosiliśmy pod wskazane adresy - relacjonuje dawny ministrant. Tak właśnie odbywał się kolportaż cennych wiadomości o międzynarodowej sytuacji politycznej, działaniach wojennych, krzepiących ducha zwycięstwach aliantów oraz zagrożeniu ze strony bolszewików i braku lojalności sojuszników, niezwykle cennych nie tylko dla szefów organizacji podziemnych i dowódców partyzanckich oddziałów, ale również z moralnego punktu widzenia dla zwykłych ludzi. Lecz nie był to jedyny przejaw patriotycznego zaangażowania eks-pijara. Nawet sąsiedzi nie wiedzieli, że w jego domu miały miejsce spotkania konspiracyjne, podczas których organizowano pomoc dla partyzantów i przygotowywano rozmaite akcje. Najprawdopodobniej grupa działała - jak wskazują późniejsze fakty z biografii księdza - w ramach Stronnictwa Pracy (ugrupowanie opozycyjne wobec sanacji, powstałe w 1937 r.), a później - od połowy 1943 r. jej odłamu założonego przez Feliksa Widy-Wirskiego pod nazwą Stronnictwo Zrywu Narodowego, mającego kontakty z PPR i opinię prokomunistycznego. Jednak to ostatnie określenie nie odnosi się z pewnością do płudowskiej organizacji, o czym możemy wnioskować z późniejszych wydarzeń w życiu jej lidera, jego artykułów i fakcie wspomagania AK. Zresztą różnice między organizacjami podziemnymi w czasie okupacji, poza AL, nie były tak wyraziste. Wszyscy służyli jednemu celowi, a członkowie często nie do końca wiedzieli do jakich struktur należą.

Nasuwa się w tym miejscu przypuszczenie, że to pozaklasztorne życie gruntownie wykształconego, władającego obcymi językami i zapewne znającego świat ks. Kołakowskiego wynikało z tajnej działalności społeczno-politycznej. Sprzyjała temu spokojna, oddalona od posterunku gestapo w Henrykowie i otoczona lasami okolica. W swoich wspomnieniach podkreśla to p. Barbara Włoch, mieszkanka niedalekiej Dąbrówki: Na piaszczystych wydmach między Dąbrówką a Płudami ciągnęły się piękne ogrody z pustymi willami - posiadłościami przedwojennych fabrykantów, spędzających tutaj letnie miesiące. To właśnie tam moi rodzice wynajęli mieszkanie dla swoich córek. Było to dla nas bardzo korzystne, ponieważ tym sposobem nie należałyśmy już do Dąbrówki, gdzie ciągle wyznaczano kontyngenty ludzkie młodych osób przeznaczonych na wyjazd do Niemiec. Pewnego razu odwiedził nas sołtys płudowski. Oświadczył, abyśmy były spokojne, bo on oficjalnie nie wie, że my tutaj mieszkamy i że nigdy nie przyjdą po nas Niemcy. Od tamtej pory zagrożeni ludzie z Dąbrówki ukrywali się u nas. W takich okolicznościach nadszedł pamiętny koniec sierpnia 1944 r.

Tajemnica druga


Wieczór 29 VIII 1944 r. w owej niespokojnej Dąbrówce, wówczas sąsiedniej wsi, a dzisiaj dzielnicy, oddalonej o kilkaset metrów od Płud. W domu Stanisławy z Mańków i Władysława Broniec kolacja. Matka, ojciec i córka-jedynaczka, siedmioletnia Jadzia, niewidoma od urodzenia na jedno oko, jedzą chleb z pomidorami z własnego ogródka. Z Warszawy dochodzą odgłosy wybuchów, okna otwarto więc na oścież, aby szyby się nie potłukły. Tata był dziwnie poważny - wspomina Jadwiga Broniec, dziś s. Hieronima z zakonu Franciszkanek Służebnic Krzyża, absolwentka Historii Kościoła na Wydziale Teologicznym KUL i zapracowana szefowa biblioteki w Laskach. - Zapowiedział, mimo sprzeciwów mamy, że jutro z samego rana idzie młócić do ks. Kołakowskiego. Miał opinię człowieka niezwykle uczynnego, co jednak denerwowało rodzinę, która twierdziła, iż nie ma czasu dla siebie. Ja też wolałam, gdy tata zostawał w domu. Cóż, dzisiaj wiem, że wtedy nie chodziło o zwyczajną pomoc sąsiedzką przy pracach polowych, albo nie tylko o nią. Ojciec musiał być zaangażowany w konspirację. Dodał jeszcze na wpół do nas, na wpół do siebie: "Jeśli jedni nie zabiją, to zrobią to drudzy". Miał na myśli hitlerowców i bolszewików.

Wczesny ranek pamiętnego 30 VIII był mglisty. Wychodzącego bardzo wcześnie ojca, mama i babcia usilnie namawiały, aby pozostał w domu. Może coś przeczuwały, a może wiedziały więcej niż ja - kontynuuje s. Hieronima. Kilka godzin później poszłyśmy na Czajki. Tam dotarła do nas straszna wiadomość o niemieckiej obławie u księdza. Z oddali, stojąc na polu, widziałam jak gestapo zabiera na samochód kilkadziesiąt osób, w tym mojego tatę. Niemcy z posterunku gestapo w Henrykowie na rozkaz komendanta SS Fritza Fridricha zjawili się na naszej ulicy o 9 rano, aby aresztować wszystkie napotkane osoby - precyzuje p. Henryk Gilecki. Kilku udało się od razu do domu księdza, pozostali obstawili okolicę. To była zorganizowana, przemyślana akcja...

Nakazali wyjść wszystkim mieszkańcom na zewnątrz. Ksiądz, usłyszawszy rozkaz aresztowania, znając doskonale niemiecki, poprosił o możliwość przebrania się. Wrócił do domu i przez okno, znajdujące się z tyłu domu, uciekł na nasze podwórko. Krzyknąłem do niego, aby schował się w krzakach nad ruczajem, który płynie po drugiej stronie dzisiejszej ulicy Parcelacyjnej. To były chwile, ułamki sekund. Kiedy gestapo zorientowało się, że ksiądz zbiegł, powstał straszny rwetes, padły strzały. Księdzu, któremu pomagały krzaki i drzewa nic się stało. Poszukiwania także nie dały rezultatu. Wtedy komendant nakazał aresztowanych dostarczyć do komendy w Henrykowie i zagroził, że jeśli do godziny 18 ksiądz się nie zgłosi, zostaną oni wywiezieni, a gospodarstwo spalone. Zabrano łącznie między 23-30 osób.

Relacje różnią się w tym miejscu. Byli to okoliczni mieszkańcy, głównie żołnierze AK "Obroża", pracownicy z gospodarstwa księdza, w tym zapewne uczestnicy organizacji konspiracyjnej, wreszcie wysiedleńcy zza Buga, którzy koczowali na posesjach miejscowych gospodarzy. Wszyscy młodzi, silni, zdrowi mężczyźni, wśród niech dwie siostry księdza.

Zobaczywszy co się dzieje, zabrałyśmy z domu trochę jedzenia i natychmiast udałyśmy się z mamą do Henrykowa pod komendę gestapo, mieszczącą się w części domu zabranego ss. Samarytankom - kontynuuje s. Hieronima. - Było tutaj już wielu ludzi. Próbowano prosić Niemców o zwolnienie bliskich. Za mną wstawiała się p. Kudelska - letniczka, przyjeżdżająca od czasów przedwojennych z ojcem na Czajki, biegle władająca niemieckim. Choć hitlerowcy czuli respekt wobec niewidomych, nie zwolnili mojego ojca. Później podobno kilka osób jednak wypuścili, ale nie znam szczegółów.

O godzinie 18 okolicą targnął ogromny huk. Niemcy, zgodnie z zapowiedzią, oblali benzyną i podpalili gospodarstwo księdza. Wybuchły ukryte gdzieś granaty i pociski. PP. Wiśniewscy w ostatniej chwili uratowali sędziwą Marcyannę Wilmanowicz, która później zamieszkała przy jednej z rodzin w Choszczówce. Zaś aresztowanych jeszcze tego samego dnia na oczach rodzin i znajomych załadowano na ciężarówkę i wywieziono w kierunku Jabłonny. Matka p. Gileckiego, jeszcze za życia, sporządziła ich listę, aczkolwiek może być ona niepełna: Tadeusz Gilecki, ur. 1925 r., żołnierz AK Nr 703 I Batalion, I kompania, III pluton Obroża, Ryszard Arendarski, ur. 1923 r., Ksawery Gaworowski, ur. 1893 r., Władysław Broniec, ur. 1907 r., Kazimierz Albert, Remigiusz Furmański, ur. 1913 r., Paweł Gąsior, ur. 1890 r., Henryk Gąsior, ur. 1926 r.,Stanisław Komendarski, Bernard Piątkowski, Stefan Radke, ur. 1922 r., Alfons Wiśniewski, Jan Wałosiadczyk, ur. 1922 r. oraz znane już Maria i Teresa Wilmanowicz. Ślad po nich zaginął...

Tajemnica trzecia


W tym miejscu rodzi się wiele pytań. Po pierwsze, co spowodowało nalot u ks. Kołakowskiego, podkreślmy: w tak spokojnej dzielnicy i w momencie, gdy Niemcy zaabsorbowani byli powstaniem w Warszawie. Rzecz wydaje się jasna: donos. Jedna z wersji podaje, że w nocy z 29 na 30 VIII odbywało się w domu księdza spotkanie konspiracyjne, podczas którego planowano przerzut partyzantów do Kampinosu.

Narzeczona jednego z żołnierzy uparcie chciała uczestniczyć w przeprawie. Ze względu na zagrożenie i bardzo młody wiek owej panny-mieszkanki Płud, której nazwiska na razie nie wyjawimy, ksiądz nie wyraził zgody. Zresztą sąsiedzi określali ją pogardliwym mianem madame, z uwagi na niezbyt dobrą reputację. Powszechnie wiedziano o jej zażyłych kontaktach z Niemcami z Henrykowa... Faktem jest, iż informacja o tajnych spotkaniach w Płudach wyszła od niej. Zaraz po feralnym dniu zapewne z obawy o swoje życia zniknęła. Później dochodziły wieści, że w Modlinie o mało nie straciła życia z rąk własnego kochanka, nieznanego bliżej żołnierza. Wreszcie po pewnym czasie usiłowała wydobyć dokumenty potrzebne do zawarcia małżeństwa i tym sposobem wytropiono ją i postawiono przed wymiarem sprawiedliwości. Na razie nie wiadomo, gdzie toczył się proces, prawdopodobnie poza Warszawą, co utrudniało świadkom uczestnictwo. Żyjący pamiętają jedynie, iż przed karą śmierci uchronił ją brak pełnoletności (wówczas 21 lat). Z pewnością wiele wyjaśnią akta sądowe.

Inna drażliwa kwestia: czemu ksiądz uciekł, narażając na śmierć tyle osób? Tego naprawdę nie wie nikt. Możemy jedynie spekulować, wystrzegając się jednakowoż pochopnych wniosków. Sam zaś ksiądz bardzo przeżywał całe zdarzenie, o czym świadczy fakt, iż po pewnym czasie pojawił się w Płudach ponownie. Była to niedzielna suma, ale daty nie pamiętam. Ks. Kołakowski po celebrze wszedł na ambonę i zanosząc się od płaczu przepraszał ludzi. Zapewniał, że będzie chciał jakoś pomóc sierotom i wdowom. Ludzie jednak ze złością mówili potem: Co to komu pomoże? Żal w nich na pewno pozostał, co jest zrozumiałe - przywołuje bolesne wspomnienia s. Hieronima, podkreślając, że mimo wszystko nie można mówić o winie księdza.

Co do tego zgodni są również wszyscy żyjący świadkowie. Przecież mógł on mieć ze sobą tajne materiały, które dostawszy się w ręce hitlerowców spowodowałyby znacznie poważniejsze reperkusje. Albo nie czuł się zbyt silny, aby dochować tajemnicy. Ekonomia wojny nie przystaje do naszego wartościowania. Z kolei zwykła ludzka logika nakazuje wątpić, aby Niemcy natrafiwszy na grupę konspiracyjną zostawili przy życiu jej członków, zadowalając się schwytaniem dowódcy. Niemniej jednak dość dziwnie brzmi fragment pewnego artykułu ks. Kołakowskiego: Wszystkie udręki i cierpienia stosowane przez wroga nas bezpośrednio dotknęły. Myśmy nie opuścili narodu w jego tragicznych chwilach... Być może nowe światło rzuci któryś z utworów literackich napisanych przez księdza na emigracji. W 1954 r. wydano w Filadelfii jego sztukę patriotyczną w 4 aktach “Zbłąkane ptaki”, a 8 lat później w Londynie rozważania duchowe “Tablice z Góry Wyczerpania”. Na razie trwają poszukiwania owych pozycji, których najprawdopodobniej nie posiada żadna z głównych bibliotek w kraju i za granicą.

Tajemnica czwarta


Oprócz procesu donosicielki, rodziny zaginionych rozpoczęły aktywne poszukiwania ciał, niestety zakończone niepowodzeniem. Tropy prowadziły do Buchnika, Pomiechówka, Lasów Chotomowskich, Janówka, Modlina, Palmir. Wszędzie tam odbywały się ekshumacje. W jednej z nich uczestniczył p. Gilecki: Sporo szczegółów np. z ubrania wskazywało na mojego brata, ale do dziś nie jestem przekonany, czy to był on. Zmasakrowana twarz uniemożliwiała identyfikację. Niemcy związywali ręce drutem i strzelali w tył głowy... Wiele wysiłku, również bez rezultatu, w ustalenie miejsca tragedii włożyła Łucja Wilmanowicz, siostra Marii i Teresy, zapewne już przed wojną zamieszkała w Nowym Jorku, aktywnie działająca w polonijnych strukturach kościelnych, która dwukrotnie w latach 40. i 70. przybywała do kraju i prowadziła własne śledztwo. Podczas pierwszej wizyty ufundowała wspomnianą wyżej tablicę pamiątkową na kościele w Płudach i zabrała do siebie matkę, która niedługo potem zmarła w 1951 r. Kolejny pobyt zbiegł się z inicjatywą ks. proboszcza Michała Rudzkiego zamontowania w świątyni na górce witraży wg projektu Jana Molgi. Stąd ów opisywany wyżej witraż na prawej ścianie kościoła. Spotykając się z Wiśniewskimi, wspominała, iż w USA odwiedził ją ks. Kołakowski, prosząc o wybaczenie. Istotnie, ks. Kołakowski ostatecznie znalazł się za oceanem. Po tragicznym wydarzeniu przedostał się do Poznania, a następnie do Gdyni, gdzie został kapelanem Marynarki Wojennej. Tam też uległ jak sam później napisał - nadziejom i obietnicom rozniecanym przez Mikołajczyka i Karola Popiela na stworzenie realnej opozycji wobec komunistów. W 1947 r. został nawet posłem do Sejmu Ustawodawczego z ramienia Chrześcijańskiego Stronnictwa Pracy.

O powyższych faktach biograficznych dowiadujemy się z politycznego traktatu “Polski Rząd na wygnaniu i jego misja”, wydanego dwukrotnie nakładem własnym przez ks. Tomasza Kołakowskiego, tytułującego się profesorem, w r. 1953 i 1954 w Scranton. W dziele tym, dedykowanym Apostołowi Zgody Narodowej - gen. Sosnkowskiemu, ostro potępia podziały emigracyjne oraz politykę Mikołajczyka, nazywając go kombinatorem, zdrajcą, dezerterem, zarzucając bezdenną głupotę polityczną przy podpisywaniu zgody na nowy układ granic i obwiniając o skłonienie do zdekonspirowania tysięcy polskich antykomunistów. Opowiada się po stronie emigracyjnego rządu, przeżywającego zresztą wówczas kryzys, na skutek braku cieszącego się autorytetem lidera. Usilnie zachęca też Polaków do zasilania Skarbu Narodowego.

Jakkolwiek można polemizować z wieloma poglądami ks. Kołakowskiego, z artykułu notabene bardzo zręcznie i plastycznie napisanego - przebija rzeczywista troska o sprawy ojczyzny. Warto natomiast wiedzieć, iż w tym czasie dawny pijar, który zaraz po wyjeździe Mikołajczyka zbiegł z Polski do Rzymu wykorzystując służbową wizytę w Czechosłowacji celem pojednania się z hierarchią kościelną i otrzymawszy tam w ramach ekspiacji misję pracy duszpasterskiej wśród polonii amerykańskiej, zerwał kontakty z rzymskim Kościołem Katolickim. Wstąpił do nie uznającego prymatu papieża, celibatu i usznej spowiedzi dorosłych Polskiego Narodowego Kościoła Katolickiego (polskokatolicki), założonego na początku wieku przez ks. Franciszka Hodura.

W latach 60. lub 70. p. Henryk Gilecki usłyszał w Radiu Wolna Europa informację o śmierci ks. Kołakowskiego, redakcja podała wówczas życiorys i wymieniła zasługi dla Polonii.

Tajemnica piąta


Życie zaczęło toczyć się dalej, lata powojenne nie należały wszakże do najłatwiejszych. Ostatecznie sierpniowe wydarzenia zatarł kurz czasu. Aczkolwiek nie do końca.

W 1956 r. s. Hieronima, jeszcze przed wstąpieniem do zakonu, jako dwudziestolatka, zapisywała się do Kasy Pożyczkowej. Urzędnik, p. Kałuża, przeczytawszy w papierach z kim ma do czynienia, począł ją wypytywać o ojca, o pewnych ludzi, których nazwiska słyszała w czasie wojny od rodziców i dziadków, o ogrodnika z Kępy Tarchomińskiej, do którego z mamą chodziła z obiadem. Okazało się, iż był on jeden uczestników konspiracji z otoczenia ks. Kołakowskiego. Dobrze znał moją rodzinę. Twierdził, iż Niemcy zamordowali ojca w lasach między Sierakowem a Pociechą w Kampinosie. Do aresztowanych w Płudach dołączono innych więźniów, łącznie ponad 100 osób. Kazali im wykopać doły, a potem zastrzelili. Ów człowiek mówił o wszystkim, jakby był naocznym świadkiem... Ale w tamtych czasach, nie należało rozmawiać o takich rzeczach z nieznajomymi - kończy z zadumą s. Hieronima.

* * *


Sprawa, którą roboczo określiłem mianem kwestii sióstr Wilmanowicz od pierwszego tropu sprawy epitafium umieszczonego na ścianie kościoła w Płudach - w tym momencie ujrzała światło dzienne: dramatyczne sierpniowe wydarzenia po raz pierwszy utrwaliliśmy drukiem.

W ten sposób główny cel, jakim jest ocalenie pamięci zamordowanych przez hitlerowców w nieznanym miejscu mieszkańców Płud, zostaje osiągnięty. Jednakowoż sprawa ma wiele innych wymiarów, równie ważnych i godnych uwagi. Co więcej, wydaje się, iż wykracza poza ramy historii lokalnej, zważywszy na szeroko zakrojoną działalność konspiracyjno-patriotyczną ks. Kołakowskiego, jego powiązania polityczne oraz bogaty i burzliwy życiorys.

Z kolei Krzysztof Madej, historyk z IPN, zwraca uwagę na socjologiczny aspekt zagadnienia, które pozostawało nieznane przez tyle lat. Niniejsza publikacja rozpoczyna więc szczegółowe badania wszystkich okoliczności tragicznego wydarzenia, którego 59. rocznica minęła kilka dni temu. O wynikach poszukiwań poinformujemy, choć trzeba się liczyć, iż nie nastąpi to szybko, gdyż dotarcie do wszystkich archiwów wymaga czasu. A swoją drogą któż by mógł przypuszczać, że blisko 60 lat od zakończenia wojny piętno hitlerowskich zbrodni może być tak świeże, a ich okrucieństwo jakże wyraziste.

Okazuje się, że nie tylko nie znamy jeszcze wszystkich aktów wojennego bestialstwa, ale nie zdajemy sobie sprawy, zwłaszcza my, młodzi, z wielopokoleniowych reperkusji totalitaryzmów. Najbliżsi rodzeństwo, dzieci, kuzyni - poległych owego pamiętnego dnia 1944 r. mają teraz lat 60, 70. Trzeba z nimi porozmawiać, aby zrozumieć dramat ich życia. Oto najpierw przez 10-15 lat po wojnie poszukiwali doczesnych szczątków bliskich, łudząc się, że może jeszcze wrócą, że przeżyli, że dokona się cud, potem musieli przejść przez próbę przebaczenia, wreszcie po latach, gdy bolesna prawda stała się faktem, nie zostało im dane w sposób godny uczcić pomordowanych, oddać ostatniej posługi, uszanować doczesnych szczątków ukochanych osób. A często nie posiadają nawet pamiątkowej fotografii.

To już nie jest ogólnikowe i anonimowe operowanie liczbami pomordowanych czy zaginionych w kataklizmie wojennym, wyliczanie nazw obozów zagłady. To konkretni, bliscy ludzie ojcowie, bracia, dzieci, sąsiedzi. I choć żyjący krewni zamordowanych są w kolejności drugim pokoleniem, koszmar wojny ich nie opuszcza. Cóż, możemy tylko razem z nimi pochylić głowy i co roku w sierpniową rocznicę, podczas tradycyjnie zamawianej za dusze ofiar mszy, wyszeptać Wieczny odpoczynek, racz im dać Panie...
Bartłomiej Włodkowski

Autor dziękuje: za relacje-wspomnienia i zapał w ustalaniu faktów: p. Henrykowi Gileckiemu, p. Jolancie Wiśniewskiej-Dubieleckiej (za udostępnienie rodzinnych fotografii), s.Hieronimie-Jadwidze Broniec, p. Romualdzie Królak, p. Bernardecie Sadeckiej, p. Barbarze Włoch; -za ukierunkowanie badań w archiwach, nieocenioną pomoc w uzyskaniu do nich dostępu i życzliwe wskazówki merytoryczne: dr. Krzysztofowi Madejowi i dr. Janowi Żarynowi z IPN. Wszelkie informacje, mogące rzucić światło na opisywaną sprawę, prosimy przekazywać pocztą elektroniczną: avetki@wp.pl bertab@wp.pl lub telefonicznie 6148753.





Żeby powiększyć miniaturę kliknij na niej

26637