Historia praskich rodów

Rodzina Borowskich

Jakkolwiek nazwisko senatora Marka Borowskiego kojarzy się z polityką i zmieniającymi się konfiguracjami w młodym systemie demokratycznym III Rzeczypospolitej, to historia jego rodziny jest równocześnie historią odradzającej się po wojnie na Pradze warszawskiej prasy i dziennikarstwa, ma się rozumieć lewicowego, bo lewicowość jako idea i postawa życiowa jest w tej rodzinie obecna od zawsze.

Marzenie nowego, wspaniałego świata

Aby poznać i zrozumieć wybory życiowe bohaterów niniejszej historii rodzinnej musimy cofnąć się do Warszawy z początku XX wieku, w której żyje młody Eliasz Berman, urzędnik prywatny, Polak pochodzenia żydowskiego (na marginesie: nie mający nic wspólnego z odpowiedzialnym za represje stalinowskie Jakubem Bermanem). Według Encyklopedii Gutenberga określenie „urzędnik prywatny” oznacza „pracownika umysłowego, zajętego u prywatnego pracodawcy”. Niewiele o nim wiemy, tyle tylko, że nie był ortodoksyjnym Żydem, skoro poślubił nie-Żydówkę, która miała na imię Pelagia. Z tego związku urodziło się dwóch synów: w roku 1903 – Bronisław, a w 1905 – Aron.
Obaj chłopcy uczęszczali do Gimnazjum Zgromadzenia Kupców, nie istniejącej już dzisiaj siedmioklasowej szkoły, mieszczącej się u zbiegu ulic Prostej i Waliców. Szkoła ta wyróżniała się wśród innych warszawskich szkół handlowych wysokim poziomem dydaktycznym i dawała uczniom, poza przedmiotami zawodowymi, szeroką wiedzę ogólną. Wystarczy nadmienić, że języka polskiego nauczał w niej językoznawca i bibliofil, Gabriel Korbut, autor monumentalnej  „Literatury Polskiej”, a historii – socjolog i teoretyk marksistowski, Ludwik Krzywicki.

Czy to pod wpływem tego ostatniego, czy też dzięki kontaktom z nauczycielem ekonomii politycznej, działaczem PPS-Lewicy i SDKPiL, Pawłem Lewinsonem-Łapińskim, dość że bracia – widząc wokół siebie wiele niesprawiedliwości, wyzysku i nietolerancji - szybko zaangażowali się w radykalnie lewicową działalność społeczną, wierząc, że tylko dzięki rewolucji można zbudować nowy, lepszy świat. Bronisław już jako 16-latek wstąpił do Komunistycznej Partii Robotniczej Polski, która później zmieniła nazwę na Komunistyczną Partię Polski (KPP).

Prowadził w niej aktywną działalność, toteż w następnych latach był kilkakrotnie aresztowany i skazywany na kary więzienia.

Stalin nie miał jednak zaufania do polskich komunistów, uważając że w ich szeregach ukrywają się piłsudczykowscy agenci. Postanowił więc „oczyścić” KPP z niepewnych elementów. Od czerwca 1936 roku członkowie KPP byli wzywani do Moskwy i już stamtąd nie wracali. Niemal wszystkich uwięziono, zesłano do łagrów lub rozstrzelano. Taki los spotkał też Bronisława Bermana. Został aresztowany i rozstrzelany w 1936 r.

Ocaliło go polskie więzienie

Młodszy brat Bronisława, Aron, także zaangażował się w działalność komunistyczną w bardzo młodym wieku, początkowo w  Klubie Młodzieży Robotniczej przy ulicy Wolskiej, za co wydalono go z Gimnazjum Zgromadzenia Kupców. Dwa lata później ukończył III Gimnazjum Związku Zawodowego Nauczycieli Polskich Szkół Średnich, mieszczące się przy ulicy Nowolipki 29, a następnie rozpoczął studia historyczne na wydziale humanistycznym Uniwersytetu Warszawskiego. Jednak i tutaj komuniści nie byli mile widziani – w 1927 roku został relegowany z uczelni.
W 1926 roku, 21-letni Aron Berman był już członkiem nielegalnej Komunistycznej Partii Polski. Od tego czasu do wybuchu wojny był kilkakrotnie aresztowany i osadzany w więzieniach.
W styczniu 1934 roku Sąd Okręgowy w Radomiu skazał go na 8 lat więzienia, a następnie, w październiku, dodatkowo na 3 miesiące za protest przeciw skuciu kajdankami. Karę odsiadywał w Rawiczu. Paradoksalnie uratowało mu to życie, gdyż siedząc za kratkami nie podzielił losu swego brata i „zaproszonych” do Moskwy towarzyszy.

1 września 1939 roku strażnicy otworzyli więzienne cele. Aron Berman udał się do Warszawy i wziął udział w obronie stolicy. Po kapitulacji przedostał się do zajętego przez Sowietów Białegostoku, gdzie pracował w bibliotece na kolei. Następnie w nadgranicznym miasteczku Stołpce (obecnie na Białorusi), kierował szkołą dla dorosłych. Był też pracownikiem politycznym Państwowych Kursów Budowlanych w Wilnie.


Po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej w 1941 roku został ewakuowany w głąb ZSRR do Republiki Czuwaskiej, gdzie w jednej ze szkół uczył historii. Kiedy w 1944 roku rozeszła się wieść o tworzeniu przez generała Berlinga na terenie Związku Radzieckiego Wojska Polskiego, zgłosił się do Ośrodka Uzupełnień w Sumach, w północno-wschodniej Ukrainie. Został zastępcą dowódcy 6 Pułku Artylerii Lekkiej 4 Dywizji Piechoty 1 Armii Wojska Polskiego, a od lipca 1944 – redaktorem dywizyjnej gazety „Do Boju!”. Z 4 Dywizją Piechoty im. Jana Kilińskiego znalazł się we wrześniu 1944 roku na warszawskiej Pradze.

Pierwsza warszawska gazeta

Za Wisłą płonęła lewobrzeżna Warszawa, dogorywało Powstanie. A na Pradze odradzało się życie: otwierano szkoły, sklepy, pojawiła się też pierwsza gazeta - wydawany przez Komendę Miasta i Dowództwo 4 Dywizji „Biuletyn Praski”, którego redaktorem był Aron Berman, wówczas już porucznik Wiktor Borowski.

Nie wiadomo dokładnie kiedy, prawdopodobnie jeszcze przed wojną lub w czasie wojny, Aron Berman zmienił nazwisko na Wiktor Borowski. Dlaczego to zrobił, możemy się tylko domyślać. Jako Polak pochodzenia żydowskiego nierzadko stykał się z niechęcią wobec Żydów, a że ani religia, ani język, ani obyczaje nie łączyły go z mniejszością żydowską - uznał, że zmiana nazwiska na polskie to jedyny sposób na normalne funkcjonowanie w niekiedy niezbyt tolerancyjnym społeczeństwie. Nie był w tym działaniu odosobniony. Imiona lub nazwiska zmieniło wielu przedstawicieli inteligencji polskiej pochodzenia żydowskiego. Przykładem może tu być Adam (wcześniej Aron) Meller, zresztą również członek KPP, ojciec historyka i dyplomaty Stefana Mellera, o czym syn wspomina w książce „Świat według Mellera”.

„Biuletyn Praski” redagował już więc jako Wiktor Borowski. „Biuletyn” stanowił jedynie namiastkę gazety. Mimo to, rozlepiany na domach i parkanach, rozdawany bezpłatnie na praskich ulicach, był rozchwytywany przez ludzi głodnych informacji i drukowanego słowa. To tylko utwierdziło ówczesne władze o konieczności powołania do życia prawdziwego pisma. Utworzenie i wydawanie takiego pisma, które nazwano „Życie Warszawy” powierzono właśnie Wiktorowi Borowskiemu.
Początki były trudne. Brakowało papieru, drukarni, czcionek i dziennikarzy. Pomimo tych trudności, pierwszy numer „Życia Warszawy” ukazał się 15 października 1944 roku w nakładzie 1500 egzemplarzy. Warunki były ciężkie. W niewielkiej drukarni przy ulicy Grochowskiej 194, mieszczącej się w piwnicach domu noclegowego Braci Albertynów, spod gruzów wydobyto trzy zdezelowane maszyny oraz dwie kaszty czcionek. Zgłosili się drukarze. Redakcja mieściła się początkowo w maleńkim pokoiku przy ulicy Wileńskiej, później przy Otwockiej, a niebawem przeniosła się na Łochowską 37.

Na czele „Życia” stanął początkowo przedwojenny dziennikarz z „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, redaktor Bohdan Skąpski. Niebawem objął on funkcję redaktora technicznego, a miejsce redaktora naczelnego zajął Wiktor Borowski. Potrzebny był jeszcze zespół redakcyjny. Dlatego jeszcze w „Biuletynie”, a później na łamach „Życia” zaczęły się ukazywać ogłoszenia następującej treści:

„Dziennikarze, publicyści, oraz wszelkie osoby mające zamiłowanie i zdolności do pracy w tym zawodzie znajdą zaraz zatrudnienie i mają zgłosić się do  Wydziału Propagandy, przy ulicy Wileńskiej”.

Zgłosiło się troje maturzystów: Eugeniusz Tryjański, Zygmunt Broniarek – fenomenalny poliglota, władający sześcioma czy siedmioma językami, i Janina Piotrowska, mieszkająca nieopodal na Wileńskiej 13.

Panna z dobrego praskiego domu

W tym momencie musimy przerwać historię gazety, aby przedstawić drugą część rodziny, już jak najbardziej praską. Janina Piotrowska była dziewczyną z tzw. dobrego domu. Urodziła się w 1920 roku. Jej ojciec, Jan Piotrowski był jubilerem. Pracował w zakładzie jubilerskim przy ulicy Inżynierskiej, jak również miał warsztat w domu. Nieźle mu się powodziło, choć nie była to praca całkiem bezpieczna – dwukrotnie był celem, na szczęście nieudanych, napadów z bronią w ręku. Żona, Stefania z Czarnowskich, prażanka z ulicy Kawęczyńskiej, nie musiała pracować, zajmowała się domem i dziećmi, gdyż dwa lata po córce urodził im się syn Stanisław.

To nie była typowa praska rodzina robotnicza, gdzie czasami trudno było związać koniec z końcem. To była rodzina nieźle sytuowana. Janina chodziła do słynnej szkoły pani Heleny Rzeszotarskiej przy ulicy Otwockiej. Była bystra i przebojowa, wiodła prym wśród koleżanek. Potrafiła na przykład na zawołanie zemdleć, kiedy klasa była słabo przygotowana do lekcji. Lubiła się bawić, z koleżankami chodziła na tańce „na dechach”, gdzie z reguły nie podpierała ściany. Życie mijało jej sympatycznie i bezpiecznie na praskim brzegu. Niekiedy brała jednak udział w wielkich wydarzeniach lewobrzeżnej stolicy, m.in. jako 15-latka była świadkiem przejazdu konduktu pogrzebowego Józefa Piłsudskiego (dziś ma 97 lat, a 5 lat temu spisała swoje wspomnienia i przekazała do Muzeum Pragi).

Kiedy wybuchła wojna, podjęła pracę, początkowo jako sprzedawczyni w cukierni u Bliklego. Później pracowała na Targówku, w pralni, której właścicielem był ojciec Stefana Wiecheckiego-Wiecha. W 1944 roku wstąpiła do Armii Krajowej, przybierając pseudonim „Sarna”. 1 sierpnia została zmobilizowana. Wraz ze swoim żeńskim oddziałem udała się do rzeźni na Sierakowskiego, gdzie chłopcy czekali na broń. Po trzech dniach kazano im rozejść się do domu i wrócić do konspiracji. Droga z Sierakowskiego na Wileńską trwała cały dzień. Wszędzie byli Niemcy, trzeba było iść okrężnym łukiem przez Grochowską.

Janina dotarła do domu w nocy, po godzinie policyjnej. Tymczasem rodzice odchodzili od zmysłów, gdyż nie powiedziała im, że idzie do Powstania. Niepokoili się o córkę tym bardziej, że syna Stanisława już wcześniej wywieziono na roboty do Niemiec i nie było o nim żadnych wieści. Wrócił do kraju mocno spóźniony – przez kilka miesięcy po zakończeniu wojny pełnił funkcję wiceburmistrza Szczecina. Takimi oto krętymi drogami wiodły losy warszawiaków, aby rodziny mogły się ponownie odnaleźć.

Redaktor – komunista, który pozostał uczciwym człowiekiem

Wróćmy teraz do początków „Życia Warszawy”. Janina Piotrowska przeczytała ogłoszenie poszukujące pracowników i zgłosiła się do redakcji. Pierwsze zlecenie, jakie dostała miało charakter interwencyjny. Miała mianowicie udać się na ulicę Szwedzką, gdzie leżała ponoć sterta ziemniaków, przysłanych dla prażan z ZSRR i dowiedzieć się, dlaczego tych ziemniaków nie przydziela się głodującej ludności. Poszła więc na Szwedzką, ale ziemniaków nie znalazła. Myślała, że to koniec marzeń o karierze dziennikarskiej. Wtedy sprawę ujęła w swoje ręce jej mama, Stefania. Ziemniaki znalazła i przeprowadziła wywiad z dozorcą, w którego domu, na podwórzu leżała owa sterta. Janina reportaż napisała i została przyjęta do pracy.

Tak rozpoczęła się jej kariera dziennikarska, ale nie tylko. Wkrótce została też żoną redaktora naczelnego. Można więc powiedzieć, że połączyło ich dziennikarstwo i redakcja, w której panowała przyjazna, niemal rodzinna atmosfera. Trzeba tu zaznaczyć, że mimo panującego wówczas w Polsce stalinowskiego terroru, Wiktor Borowski potrafił stworzyć zgrany zespół, w którym ludzie czuli się bezpiecznie. Mimo swoich poglądów i KPP-owskiego rodowodu przyjmował do pracy ludzi z różną przeszłością: akowców i młodzież z Szarych Szeregów, ludzi z przedwojennej inteligencji i arystokratycznych rodzin, piłsudczyków i chadeków, a także dziennikarzy z rozgromionej „Gazety Ludowej” Mikołajczyka. Według Leopolda Ungera, późniejszego działacza opozycji antypeerelowskiej i współpracownika radia „Wolna Europa” - Borowski był komunistą nietypowym:
„Choć człowiek władzy, starał się nie stosować terroru ideowego, mimo iż wokół redakcji stalinowski pancerz się zacieśniał. Świństw nie lubił i do nich, np. do donosicielstwa, nie zachęcał. Wiele redakcyjnych potknięć brał na siebie, a interwencje z zewnątrz amortyzował, zanim dochodziły do delikwenta.” - mówi Unger w swoich wspomnieniach pt. „Intruz”.

Zdanie to potwierdzili też inni współpracownicy, tacy jak Barbara Seidler, Zdzisław Sierpiński czy Andrzej „Ibis” Wróblewski. Wszyscy podkreślali wyjątkową uczciwość Borowskiego i życzliwość wobec ludzi. Najważniejsze jednak było to, że miał odwagę, mimo lojalności wobec partii, realizować to, co uważał za słuszne, ryzykując własną pozycją. Charakterystyczny przypadek opisał w swoich wspomnieniach inny dziennikarz, Bogdan Stypułkowski: dwaj funkcjonariusze UB przybyli do redakcji i zażądali teczek personalnych kilku pracowników, co z dużym prawdopodobieństwem mogło zakończyć się ich aresztowaniem. Powiadomiony o tym Borowski wpadł do pokoju, w którym siedzieli i zażądał: „Macie się stąd wynieść w ciągu minuty! Tu ja jeszcze rządzę”.

Oczywiście, jak pisze Bogdan Stypułkowski, ta sielanka nie mogła trwać długo. Wiktor Borowski prowadził „Życie Warszawy” do marca 1951 roku, kiedy to przeniesiono go najpierw do tworzonego organu Związków Zawodowych „Głosu Pracy”, a następnie - na stanowisko zastępcy redaktora naczelnego „Trybuny Ludu”. Funkcję tę pełnił do grudnia 1967 roku, kiedy to musiał odejść na wcześniejszą emeryturę. W uzasadnieniu, szef Biura Prasy Komitetu Centralnego PZPR napisał, że Borowski zamieszczał zbyt dużo materiałów nieobiektywnie pokazujących życie społeczne na Zachodzie. Czyli pisał za dobrze.

Można zaryzykować stwierdzenie, że ta negatywna ocena była właściwie komplementem, dowodziła bowiem, że Wiktor Borowski nie poddał się powszechnej indoktrynacji. Przesiąknięty ideologią komunistyczną, wewnętrznie pozostał aż do śmierci w 1976 roku uczciwym człowiekiem.
W blogu - swoistym epitafium - napisanym w 31. rocznicę śmierci ojca, Marek Borowski tak go charakteryzuje: „Ojciec chciał budować w Polsce książkowy, idealny ustrój. Jego tragedia polegała na tym, że do realizacji tych szczytnych celów ideologia komunistyczna użyła narzędzi, prowadzących do dyktatury, a w konsekwencji nierzadko do zbrodni. Wiem, że dla Ojca był to dylemat, z którego nie umiał się wyplątać. Potrafił natomiast w tych niełatwych czasach zachować to, co w Nim było najlepszego: osobistą uczciwość, odwagę cywilną, skromność i szacunek dla innych niż jego poglądów”.

Od sprzedawcy do marszałka

Swoje poglądy i zasady życiowe Wiktor Borowski przekazywał synowi Markowi, który urodził się 4 stycznia 1946 roku i pierwsze lata spędził w mieszkaniu przy Wileńskiej 13. Wkrótce rodzice przenieśli się wraz z redakcją „Życia Warszawy” na lewy brzeg, ale Marek często bywał na Pradze. Jako dziecko zapracowanych i ciągle wyjeżdżających dziennikarzy był „podrzucany” do dziadków na Wileńską. Dziadek Jan Piotrowski zmarł w 1952 roku, ale babcia Stefa, która żyła do 1975 roku, lubiła dyskutować na tematy polityczne, była więc dla chłopca swoistą odskocznią od ideologicznego prania mózgu, jakiemu poddawano go w szkole. Babcia i mama dawały mu prawdziwy obraz świata, opowiadały, że przed wojną nie było tak źle, jak to przedstawiała komunistyczna propaganda.

Marek Borowski uczęszczał do liceum im. Klementa Gottwalda (dziś St. Staszica), a jego kolegami byli m.in. Jan Lityński, Adam Michnik i Magda Umer. Te wszystkie dzieci przedwojennych komunistów już nie przyjmowały prawd swoich rodziców bez zastrzeżeń. Stawiały pytania i krytykowały. W czasach licealnych (na początku lat 60.) Adam Michnik założył stowarzyszenie pod nazwą „Klub Poszukiwaczy Sprzeczności”. W tamtych czasach szukanie sprzeczności było zajęciem ryzykownym, niemniej jednak młodzież garnęła się do klubu. Marek Borowski wszedł do zarządu stowarzyszenia. Na spotkania zapraszano ludzi, których władza na ogół nie kochała, wywiązywały się dyskusje. Chociaż „Poszukiwacze” sprytnie działali pod egidą Związku Młodzieży Socjalistycznej (ZMS), po dwóch latach partia zorientowała się, że to wylęgarnia jakichś wywrotowców i klub zamknęła. Ludzie rozpierzchli się, ale skłonność do kontestacji istniejącego status quo w nich została.

Marek Borowski podjął studia na Wydziale Handlu Zagranicznego na SGPiS-ie (dziś Szkoła Główna Handlowa). W 1967 roku wstąpił do PZPR. W marcu 1968 roku zaangażował się w protesty studenckie, wywołane zdjęciem z afisza przedstawienia „Dziadów” w reżyserii Kazimierza Dejmka, wyrzuceniem z Uniwersytetu Adama Michnika i pobiciem przez milicję protestujących studentów.  Organizował strajk na swojej uczelni, był też na wiecu przed Politechniką.

Ze względu na to, że miał już napisaną pracę magisterską, nie wyrzucono go za dysydencką działalność ze studiów, jedynie z partii, ale uczelnię opuścił z tzw. wilczym biletem: nie wolno było go zatrudnić, a już na pewno nie w handlu zagranicznym. Po roku poszukiwań w końcu znalazł pracę jako sprzedawca koszul i dżinsów w Domach Towarowych „Centrum”. Dziś uważa, że to była dobra szkoła życia. Musiał zaskarbić sobie zaufanie młodych współpracownic, które początkowo widziały w nim „wtyczkę” dyrekcji – bo kto z wyższym wykształceniem i znajomością dwóch języków obcych pracowałby (wtedy! – bo dziś to się niestety zdarza) jako zwykły sprzedawca?! Choć był zawsze chętny do pomocy, dopiero po scysji z pewną klientką, kiedy dostał „po premii”, dziewczyny uznały go za „swojego” człowieka.

Przyszedł rok 1970, nastała epoka Gierka, której początek był bardzo optymistyczny. Z Marka Borowskiego zdjęto klątwę. Ożenił się z koleżanką ze studiów, Haliną Dunecką, której - jak sam mówi - „trzyma się do dziś, bo była to najlepsza decyzja w jego życiu”. Szybko awansował: najpierw na kierownika piętra, później przeszedł do działu ekonomicznego, wreszcie został głównym specjalistą  do spraw ekonomicznych Domów „Centrum”. Poza pracą zawodową udzielał się społecznie. Jako były kapitan uczelnianej reprezentacji siatkówki, a potem krótko zawodnik RKS „Skra” Warszawa zorganizował żeńską drużynę siatkówki, zaś z Piotrem Kaczkowskim z Programu III Polskiego Radia i w kontakcie z jednostką wojskową organizował też dyskoteki dla wybitnie sfeminizowanego personelu domów towarowych.

Wyniesiona z wydziału handlu zagranicznego znajomość języków przydała się w 1973 roku, gdy poszukiwano tłumacza dla grupy wysoko postawionych urzędników, wyjeżdżających na staż do Francji. Ten wyjazd, zapoznanie się z funkcjonowaniem francuskiego życia gospodarczego,  zmotywował go do pracy nad  wprowadzaniem zmian w polskiej gospodarce, do jej urynkowienia. Od tego czasu brał udział w różnych zespołach naprawczych systemu gospodarczego, po raz pierwszy w roku 1976 r. w powołanym przez Edwarda Gierka Międzyresortowym Zespole do Spraw Reformy Gospodarczej. W 1982 roku został zastępcą, a później dyrektorem departamentu w Ministerstwie Rynku Wewnętrznego. Z ramienia tegoż ministerstwa brał udział w pracach nad reformami ekonomicznymi, którymi kierował początkowo prof. Władysław Baka, a następnie prof. Zdzisław Sadowski.

W dobie zmian ustrojowych 1989 roku był współtwórcą „Ruchu 8 lipca”, reformatorskiej grupy wewnątrz PZPR (do której – pod wpływem gierkowskiej „odwilży” – ponownie wstąpił w 1975 r.). Głosząc przekonanie, że partia musi się przekształcić i stać się elementem demokratycznego systemu, kładł tym samym  podwaliny pod powstałą w 1990 roku Socjaldemokrację Rzeczypospolitej Polskiej (SdRP). W 1989 roku został wiceministrem rynku wewnętrznego w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, a później ministrem finansów w rządzie Waldemara Pawlaka. W 1999 roku, po rozwiązaniu się SdRP, został członkiem i wiceprzewodniczącym Sojuszu Lewicy Demokratycznej (SLD), którym pozostał do 2004 roku. Po triumfie wyborczym SLD w 2001 roku został marszałkiem Sejmu IV kadencji.

Trzy lata później stanął na czele grupy działaczy Sojuszu, którzy w odruchu sprzeciwu wobec odchodzenia przez SLD od wartości i ideałów lewicy, założyli Socjaldemokrację Polską.
Był posłem na Sejm I, II, III, IV i VI kadencji. Posłował nie tylko z Warszawy, ale również z Piły. Jest honorowym obywatelem czterech miast, m.in. Piły właśnie. W wyborach parlamentarnych w 2011 roku zdecydował się startować z własnego komitetu. Uzyskał mandat senatora w warszawskim okręgu wyborczym, obejmującym dzielnice: Praga-Północ, Praga-Południe, Targówek, Rembertów i Wesoła. Jest więc senatorem praskim.

W kręgu jego zainteresowań są dwa środowiska: dzieci i seniorzy. Jako dziadek trzech wnuków, w tym 13-letnich bliźniaków, rozumie potrzeby młodzieży. Współpracuje ze wszystkimi organizacjami, które zajmują się dziećmi: organizują pomoc dla dzieci ulicy, dokształcają czy też organizują zajęcia sportowe. Sam stara się popularyzować wśród młodzieży szachy i scrabble, organizując w szkołach turnieje w tych dyscyplinach. Jeśli chodzi o seniorów, to ma kontakt z kołami emeryckimi i Uniwersytetami Trzeciego Wieku. Właśnie dla słuchaczy tych uniwersytetów, a także dla młodzieży starszych klas licealnych prowadzi wykłady z ekonomii i naukę o konstytucji. Problemy warszawiaków są ważną częścią jego pracy w Senacie. M.in. jest autorem pierwszej, uchwalonej dwa lata temu ustawy, likwidującej główne patologie warszawskiej reprywatyzacji, a także współautorem ustawy, skierowanej przeciwko tzw. czyścicielom kamienic.

Jak sam mówi, zawsze był, jest i pozostanie człowiekiem lewicy, wierny swoim przekonaniom, zakładającym szacunek dla odmiennych poglądów,  uczciwość w działaniu na rzecz wspólnego dobra, na rzecz słabszych, a przeciw dyskryminacji i nietolerancji.

W tym stwierdzeniu widać, jak duży wpływ na syna miały moralne zasady ojca. Marek Borowski wyniósł je z rodzinnego domu i towarzyszą mu do dziś.

Joanna Kiwilszo