Prosto z mostu
W poprzednim felietonie podzieliłem się marzeniem o wprowadzeniu w Warszawie automatycznych kierowców autobusów, którzy znaliby trasę swojego pojazdu - co dziś nie zawsze ma miejsce. To był oczywiście żart: tak naprawdę warszawskiej komunikacji potrzebne jest coś wręcz przeciwnego.
Myślałem o tym w autobusie, obserwując rozpartych na siedzeniach trzech osiłków, raczących siebie piwem, a pasażerów głośnym dialogiem z użyciem nie więcej jak czterech dźwięcznych słów. Natknięcie się na taką scenkę w warszawskim autobusie jest równie prawdopodobne, co szansa spotkania w nim obywatela, który - sądząc po zapachu - ostatni kontakt z wodą i mydłem miał ponad rok temu. Zmniejsza to już nawet nie komfort, ale poczucie bezpieczeństwa podczas podróży. Przyczynia się też do fiaska wysiłków władz miasta, apelujących do użytkowników samochodów osobowych o korzystanie z komunikacji publicznej.
Warszawskiej komunikacji potrzebne jest przywrócenie instytucji konduktora. Nie: kontrolera biletów, choć tę funkcję konduktor również mógłby pełnić. Konduktor to przede wszystkim gospodarz pojazdu, dbający o wygodę pasażerów. W jego obecności znacznie trudniej o zakłócanie porządku. Kierowcy - zamknięci w swoich szklanych klatkach - osiłków z piwem nie chcą i nie potrafią zauważyć. Do wyjątków należą też kierowcy, którzy interweniują, gdy np. rowerzysta zajmie miejsce przeznaczone dla wózka dziecięcego. Bo to robota dla konduktora.
Warunkiem sukcesu tego pomysłu jest, by konduktor był pracownikiem Zarządu Transportu Miejskiego - czyli pracował W INNEJ FIRMIE niż kierowca. Tylko wtedy konduktor będzie sprawował nad kierowcą nadzór - nad jego punktualnością i zachowaniem wobec pasażerów. Może też np. oceniać, czy autobus danej linii jest zatłoczony (co powinno skutkować zmianą pojazdów obsługujących tę linię na większe lub zwiększeniem częstotliwości kursowania), czy automat wyczytujący nazwy przystanków ryczy zamiast dyskretnie informować, czy autobus dla wygody kierowcy ma wygaszoną połowę oświetlenia wewnętrznego, itd.
Będzie to sporo kosztowało, pewnie tyle co budowa kilku stacji metra. Ale stawką jest zmiana wizerunku komunikacji publicznej. Władze miasta wydają sporo pieniędzy na zakup nowych autobusów, ale zdają się nie rozumieć, że do sukcesu potrzebne są nie tylko „twarde” działania - inwestycje, lecz i miękkie - z dziedziny zarządzania. Dziś urzędnicy wiedzę o tym, co się dzieje w miejskich autobusach, czerpią z opracowań pisanych przez autorów podróżujących własnymi samochodami i od... kierowców autobusów. To za mało.
Maciej Białecki
Wspólnota Samorządowa
maciej@bialecki.net.pl