Historia praskich rodów

Rodzina Olszewskich

Dzieje tej rodziny to historia Polski XX wieku w miniaturze. Nie znaczy to, że nie opowiada o rzeczach wielkich. To historia walki o niepodległą, sprawiedliwą Polskę, tylko opowiedziana losami małej wspólnoty. To również historia Nowego Bródna, kolejarskiej osady, której już nie ma. Właśnie z kolejarzy z Bródna wywodzi się działacz opozycji demokratycznej w okresie PRL, późniejszy premier RP, Jan Olszewski. Jego związki z tradycjami niepodległościowego ruchu robotniczego podkreśla fakt spokrewnienia z patronem jednej z praskich ulic, Stefanem Okrzeją.

Rozwój Pragi, jaki nastąpił w drugiej połowie XIX wieku i jej przeobrażenie z osady handlowej w przemysłową dzielnicę, łączyły się z budową linii kolejowych. W 1862 roku powstała Kolej  Petersburska, a w 1867 – Terespolska. Dopiero jednak budowa Kolei Nadwiślańskiej w 1874 r. oraz linii obwodowej, łączącej te linie z Drogą Żelazną Warszawsko-Wiedeńską, uczyniły z Pragi wielki węzeł kolejowy. Powstała wtedy stacja Warszawa-Praga z warsztatami i zapleczem, a wraz z nią – osada Nowe Bródno. Rozwój węzła kolejowego wymagał zatrudnienia wielu specjalistów. Na Nowym Bródnie osiedlali się więc rozmaici fachowcy, przybywający z całego kraju i z zagranicy.

Powstała dość specyficzna, wielonarodowa społeczność, w której obok siebie zgodnie żyli Polacy, Żydzi, Niemcy i Rosjanie, a każda z tych grup kultywowała swoją kulturę. Poczucie przynależności narodowej musiało być jednak, przynajmniej w społeczności polskiej, bardzo silne, skoro przez całe lata, mimo zakazów rosyjskiego zaborcy, dwie szlachcianki ze dworu uczyły kolejarskie dzieci czytać i pisać po polsku. To kolejarskie Bródno stało się miejscem życia rodziny Olszewskich.

Pod sztandarem PPS

Ferdynand Olszewski, urodzony w 1886 roku syn Seweryna, gajowego w okuniewskich lasach, przybył jako 15-letni chłopak do Warszawy na naukę rzemiosła. Był czeladnikiem krawieckim, kiedy w 1904 roku poznał swego rówieśnika, robotnika Stefana Aleksandra Okrzeję. Nie przypuszczał wtedy, że młodsza, stryjeczna siostra Stefana, w przyszłości zostanie jego żoną.

Liczna rodzina Okrzejów mieszkała na Pradze, na ulicy Wołowej 30. Stefan, jako najstarszy z siedmiorga rodzeństwa, ze względu na ciężkie warunki materialne rodziców, po ukończeniu dwuklasowej szkoły miejskiej, musiał podjąć pracę. Początkowo malował naczynia w emalierni „Labor”, a następnie, po konflikcie z majstrem, pracował jako ślusarz w fabryce naczyń emaliowanych „Wulkan” przy ulicy Namiestnikowskiej. Mimo młodego wieku był już członkiem Polskiej Partii Socjalistycznej i nosił pseudonim „Witold”. Być może, to on wciągnął Ferdynanda Olszewskiego w krąg działalności grup bojowych PPS. Dość, że razem wzięli udział w demonstracji, zorganizowanej przez PPS 13 listopada 1904 roku na Placu Grzybowskim, pierwszym zbrojnym wystąpieniu od czasu upadku Powstania Styczniowego.

To była niedziela. Po mszy, przed kościołem Wszystkich Świętych, wielotysięczny tłum zaczął gromadzić się pod trzymanym przez Stefana Okrzeję czerwonym sztandarem z napisem: „PPS:. Precz z wojną i caratem!”. Zaintonowano „Warszawiankę”. Wówczas przeciwko demonstrantom skierowano uzbrojoną jednostkę policji i wojska. Doszło do wymiany ognia. Część demonstrantów schroniła się w kościele Wszystkich Świętych. Byli zabici i ranni.

Ferdynand Olszewski miał wtedy pierwszy raz broń w ręku i nie bardzo wiedział, jak się z nią obchodzić. W pewnym momencie zobaczył, że pędzi w jego kierunku Czerkies z uniesioną szablą, schronił się więc w podcieniach kościoła. Chciał strzelić, ale okazało się, że nie ma już naboi, odrzucił więc pistolet i czekał na śmiertelny cios. Tymczasem Czerkies uderzył go płazem szabli i odjechał. Później Ferdynand Olszewski wielokrotnie zastanawiał się, dlaczego żołnierz go oszczędził. Dopiero po latach, służący razem z nim w armii carskiej inny Czerkies wyjaśnił mu, że ludy kaukaskie to ludzie honoru - nie zabijają bezbronnego.

Tym razem wszystko dobrze się skończyło – obaj demonstranci wyszli z zamieszania prawie bez szwanku. Niestety, następna akcja, przeprowadzona 26 marca 1905 roku, skończyła się dla Stefana Okrzei tragicznie. Był to zamach na znienawidzonego przez ludność Warszawy oberpolicmajstra, barona Karla Nolkena. Grupa bojowców PPS pod dowództwem Okrzei miała rzucić bombę na VII cyrkuł policji na Pradze, przy ul. Wileńskiej 9. Akcja nie powiodła się. Oberpolicmajster został ranny, ale przeżył, natomiast rzucający bombę Okrzeja został schwytany i uwięziony w X Pawilonie Cytadeli Warszawskiej, a następnie, wyrokiem sądu z 23 czerwca 1905 roku skazany na śmierć przez powieszenie. Wyrok wykonano miesiąc później na stokach Cytadeli.

Kolejowym szlakiem z Syberii na Bródno

To był niespokojny czas rewolucji 1905 roku. Zamieszany w akcje PPS Ferdynand Olszewski, również obawiał się represji. Pomyślał więc, że najlepiej byłoby na pewien czas zniknąć. Wyjściem z sytuacji było wojsko. Zgodnie z ustawą cara Aleksandra II z 1 stycznia 1874 r. powoływano wszystkich młodych mężczyzn w wieku 20 lat. Stawali oni przed komisjami wojskowymi, a z nich ok. 20-25% przyjmowano do czynnej służby wojskowej metodą losowania. Ferdynand przyjął ten los i został wysłany na Wschód. Po zakończeniu służby, dowódca pułku, którym zresztą był Polak, polecił go do pracy na Kolei Transsyberyjskiej. Z czasem z Syberii został przerzucony do Petersburga. Tam zastała go rewolucja 1917 r. Z Petersburga przedostał się do Moskwy, gdzie z niewiadomych przyczyn, wraz z grupą polskich kolejarzy został uwięziony na £ubiance i gdzie, jak się domyślał, zetknął się z Feliksem Dzierżyńskim.

Oto pewnego dnia zapowiedziano inspekcję cel, którą miał przeprowadzać ktoś „ważny” - chodziły słuchy, że będzie to sam szef CzeKi. Wobec tego, kiedy w celi zjawił się szczupły oficer z bródką, Ferdynand wystąpił i w imieniu całej grupy zwrócił się do niego po polsku. Powiedział, że są polskimi kolejarzami i nie wiadomo dlaczego, zostali uwięzieni. Kontrolujący oficer odparł: „Ja niczewo nie ponimaju” i wyszedł, ale wkrótce wszystkich zwolniono.

Kiedy w 1918 roku bolszewicy zawarli pokój z Niemcami, nadarzyła się okazja powrotu do Polski. W ramach akcji repatriacyjnej Ferdynand Olszewski wrócił więc do Warszawy. Ze względu na doświadczenie nabyte na Syberii, zatrudnił się w straży kolejowej. W 1921 roku trafił na kolejarskie Bródno.

Tak się złożyło, że w tej okolicy, przy ulicy Oknickiej mieszkała Wiktoria z Kozłowskich Okrzeja z najmłodszą córką Jadwigą. Ojciec Jadwigi, mąż Wiktorii i rodzony brat Walentego Okrzei, ojca straconego na stokach Cytadeli Stefana, już wtedy nie żył – umarł na zapalenie płuc, przeziębiwszy się przy budowie własnego domu, jeszcze przed wybuchem I wojny światowej.

Jedyny syn Okrzejów, Bolesław, wyjątkowo, jako że wówczas był nieletni, został zatrudniony na kolei jako pomocnik maszynisty i w ten sposób utrzymywał rodzinę. Jednak w 1915 roku, kiedy Rosjanie wycofywali się z Warszawy, został ewakuowany wraz z innymi kolejarzami w głąb Rosji. Odtąd kobiety musiały radzić sobie same, a nastały bardzo ciężkie czasy okupacji niemieckiej. Panował głód. O skali zjawiska może świadczyć smutne zdarzenie.

Na Bródnie stacjonował tzw. żelazny batalion niemieckich wojsk kolejowych. Głód był taki, że żołnierze polowali na bezpańskie psy. Jadwiga Okrzeja, wówczas 18-letnia dziewczyna, miała ulubionego psa. Bardzo go pilnowała, trzymała w domu, ale jednak któregoś dnia wyrwał się na dwór. Niemcy go postrzelili. Widząc rozpacz córki, matka Jadwigi pobiegła do komendanta batalionu prosić, aby oddali psa. Niestety, było już za późno. Jednak jeszcze tego samego dnia zjawił się podoficer z tego batalionu i przeprosił za całe zajście. Aż do następnej wojny Jadwiga myślała, że Niemcy są ludźmi, którzy zawsze bezwzględnie przestrzegają prawa.

Wiktoria i Jadwiga Okrzeja przeżyły ten straszny czas dzięki trzymanej przy domu krowie. Na Bródnie, peryferyjnej dzielnicy, było to możliwe. Kiedy wojna się skończyła, w sąsiedztwie wynajął pokój młody kolejarz, Ferdynand Olszewski, który niedawno powrócił z Rosji. Poznał Jadwigę w 1922 roku. Na Boże Narodzenie wzięli ślub. Jesienią 1923 roku urodziła im się córka Maria, a w sierpniu 1930 roku – syn Jan.

Dom przy Poborzańskiej 21

Ferdynand Olszewski jako kolejarz nieźle zarabiał - otrzymywał ponad 400 zł pensji miesięcznie. Po kilku latach rodzina zamieszkała we własnym, murowanym, dwukondygnacyjnym domu, przy ulicy Poborzańskiej 21. Dzieci chodziły do szkoły powszechnej, która mieściła się w nowym budynku przy ul. Bartniczej. Właściwie był to okazały kompleks szkolny, w skład którego wchodziły trzy szkoły powszechne oraz osobny budynek sali gimnastycznej. Szkoła wyróżniała się wśród przeważnie drewnianych bródnowskich domów, była bardzo nowoczesna i czysta.

Klasy były bardzo liczne. Klasa I, do której w 1937 roku zaczął uczęszczać Jan Olszewski liczyła 55 uczniów. Aż dziw, że młoda wychowawczyni, Jadwiga Mieszkowska, potrafiła zapanować nad taką czeredą dzieci z różnych środowisk i wyznań, a także o różnych upodobaniach. Przykładowo, Jan Olszewski, idąc do szkoły w wieku siedmiu lat nie znał jeszcze liter, i co gorsza, programowo nie chciał nauczyć się czytać. Przyczyn tego zamierzonego upośledzenia edukacyjnego należało szukać w zwyczajach, panujących w rodzinie.

Otóż ojciec Jana, Ferdynand Olszewski, w ciągu tygodnia rzadko bywał w domu, więc miał mało czasu zarówno dla dzieci, jak i na wypoczynek. Kiedy przychodziła niedziela, starał się połączyć przyjemne z pożytecznym. Kładł się na kanapie i przeglądał gazety z całego tygodnia oraz tygodniki. Mały Jan lubił leżeć obok czytającego na głos ojca, słuchać i zadawać pytania, kiedy coś było niezrozumiałe. W ten sposób miał ojca tylko dla siebie. Wiedział, że kiedy nauczy się czytać, to się skończy, będzie musiał czytać sam.

Rzeczywiście, ten moment nastąpił, szybko nauczył się czytać, i wtedy stał się zagorzałym czytelnikiem, dla którego dzień bez książki był dniem straconym. Z mieszczącej się przy ulicy Poborzańskiej wypożyczalni książek „Promień”, przeczytał wszystko. Czytanie okazało się dla niego ratunkiem w pierwszą okupacyjną zimę, pozwalało zapomnieć, choć na chwilę, o brutalnej rzeczywistości.

Koniec bezpiecznego świata na Nowym Bródnie

Wybuch II wojny światowej zastał Jana, jego siostrę i mamę na letnisku w Legionowie, gdzie rodzina wyjeżdżała na wakacje, odkąd rozparcelowany w latach 30. przez hrabiego Potockiego las w Jabłonnie został podzielony na działki, m.in. dla Związku Zawodowego Kolejarzy. Za letnie mieszkanie służył im drewniany domek z trzema werandami. W Legionowie Jan zaprzyjaźnił się z Heniem Benderem, synem legionisty pochodzenia żydowskiego, Juliana Bendera. Tego pamiętnego lata, kiedy 2 września Olszewscy wyjeżdżali do Warszawy, widzieli się po raz ostatni.

W stolicy trwały bombardowania. Matka doszła do wniosku, że bezpieczniej będzie wyjechać do krewnych, którzy mieli dworek pod Kutnem. Na miejscu okazało się, że gospodarze uciekli do Warszawy. Trzeba było wracać, tymczasem kolej już nie kursowała. Dopiero po dwóch dniach, zabrani z szosy przez baterię artylerii, zdołali wrócić na Bródno. A tam wkrótce rozpętało się piekło. 10 września nastąpił zmasowany atak lotnictwa niemieckiego na Bródno. Bombardowali nie tyle kolej, co dzielnicę mieszkaniową. To była niedziela, więc starali się trafić w kościół. Wtedy to właśnie amerykański korespondent wojenny, Julien Bryan wykonał słynne zdjęcie dziewczynki płaczącej nad zabitą siostrą. Dlaczego Niemcy wybrali Bródno? Może chodziło o przemieszczające się jednostki Armii „Modlin”? Tak czy inaczej, był to oczywisty akt terroru, w wyniku którego drewniane Bródno w znacznej części spłonęło.

Rodzina Olszewskich przeniosła się na pewien czas do brata Ferdynanda, mieszkającego przy ulicy Kruczej. 25 września, kiedy rozpoczęło się wielkie bombardowanie Warszawy, postanowili jednak wracać do siebie. Szli na Bródno przez płonące miasto kilka godzin. Po nocy spędzonej na Bednarskiej, przed świtem udało im się przebiec most Kierbedzia i przez Pragę dotrzeć na Poborzańską. Ich dom, jako jeden z niewielu murowanych budynków, ocalał. Okazało się, że pocisk rozbił tylko jedną ścianę na piętrze. Po naprawie uszkodzenia udało się znowu w nim zamieszkać. Rodzina poniosła jednak w początkach wojny wielką stratę. 5 września poległ w walce powietrznej w obronie Warszawy porucznik pilot Stefan Stanisław Okrzeja, młodszy brat straconego na stokach Cytadeli rewolucjonisty. Urodzony w dwa lata po śmierci bojowca PPS, to jest w 1907 r., otrzymał po nim imię i, jak się okazało, podobny tragiczny los.

Odbijanie węgla

Po kapitulacji Warszawy 28 września 1939 roku rozpoczęła się okupacja. Koleje zostały zmobilizowane, Niemcy przejęli też warsztaty kolejowe. Ferdynand Olszewski podjął postanowienie, że nie będzie pracował dla Niemców. Zajął się prowadzeniem meldunków. Na szczęście, dom otaczał duży ogród, gdzie można było uprawiać warzywa i hodować kury. Dzięki temu rodzina nie zaznała głodu. Mimo to, pierwsza okupacyjna zima i dla nich była bardzo ciężka. Mrozy osiągały, a nawet przekraczały 40oC. W mieście brakowało opału. W związku z tym można mówić o charakterystycznym dla Bródna zjawisku.

Na terenach kolejowych, tuż przed wojną powiększono składy opału. Były to głównie zapasy wojenne. Po kapitulacji, składy te przejęli Niemcy. Wtedy wśród chłopców z Bródna, pomijając rodziny kolejarskie, bo te były dobrze zaopatrzone, rozwinął się pewien proceder. Mianowicie, chłopcy, przeważnie z biednych rodzin, wchodzili w nocy na teren składu i wynosili węgiel. Teraz nazwalibyśmy to kradzieżą. Wtedy jednak mówiło się: „odbijanie węgla”, ponieważ był to przecież polski węgiel, który Niemcy zrabowali. Chłopcy „odbijający” węgiel zaopatrywali w opał pół Pragi i w ten sposób utrzymywali rodziny.

Niestety, było to zajęcie bardzo niebezpieczne. Kolega Jana Olszewskiego z ławy szkolnej, Ryszard Czech, niemal każdą noc spędzał na „odbijaniu” węgla. Pewnego dnia, zimą 1940 roku nie przyszedł do szkoły. Okazało się, że w nocy został przez bahnschutzów zastrzelony. Był pierwszym z kręgu przyjaciół Jana, którzy ponieśli śmierć w czasie wojny.
Okupacja pokolenia radiowego

Mniej tragicznym, ale również dotkliwym doświadczeniem był incydent z radiem. Jak daleko Jan Olszewski sięga pamięcią, w domu zawsze był radioaparat. Najpierw dość prymitywny, z osobnym odbiornikiem i głośnikiem. Gdzieś na dwa, czy trzy lata przed wojną rodzice kupili na raty bardzo nowoczesny radioaparat Philipsa. Chyba niewiele było takich w dzielnicy. Po 1 września Olszewscy wystawili aparat na balkon, aby był słyszalny na całą ulicę i służył także sąsiadom. Nadawał komunikaty, ostrzeżenia przed nalotami, zapowiadał alarmy, nadawał też przemówienia prezydenta Stefana Starzyńskiego.

Kiedy Niemcy wkroczyli do Warszawy, natychmiast zainstalowali megafony, powszechnie nazywane szczekaczkami. Jeden z nich zainstalowany został na Bródnie, na Białołęckiej, w okolicach kina „Klub”. Jedno z pierwszych ogłoszeń nadanych przez te megafony nakazywało zdawać radioaparaty. Ponieważ było powszechnie wiadomo, że u Olszewskich jest aparat radiowy, i trudno go by było ukryć, Ferdynand Olszewski zdecydował się na coś, co dla dzieci było kolosalnym wstrząsem. Aby pokazać, że Niemcy nie dostaną aparatu, Ferdynand wyszedł przed dom i go porąbał. Dla dziewięcioletniego Jana to było symboliczne zamknięcie pewnego okresu życia – szczęśliwego, bezpiecznego dzieciństwa. Dla dziecka z „pokolenia radiowego” to był prawdziwy początek okupacji.

Z punktu widzenia historii Bródna były oczywiście zdarzenia ważniejsze, jak choćby zainstalowanie się w domu Olszewskich Stołecznego Komitetu Samopomocy Społecznej, organizacji obywatelskiej, która powstała samorzutnie podczas oblężenia Warszawy, a która później przyjęła nazwę Rada Główna Opiekuńcza. Na dwa dni przed kapitulacją przedstawiciele tej organizacji zgłosili się do Olszewskich z prośbą o udostępnienie części domu na siedzibę oddziału bródnowskiego SKSS. Okazało się, że pomocowa działalność oddziału była tylko przykrywką dla powstającego konspiracyjnego lokalu Służby Zwycięstwu Polski (przemienionego w listopadzie w Związek Walki Zbrojnej).

W lokalu, który działał nieprzerwanie od pierwszych dni okupacji aż do końca lipca 1944 roku mieścił się też punkt kolportażu „Biuletynu Informacyjnego” – organu biura prasowego SZP. Olszewscy byli więc regularnymi odbiorcami „Biuletynu”, którego czytanie stało się prawdziwym rytuałem. Po przeczytaniu oddawało się go dalej. Jak wspomina Jan Olszewski, „Biuletyn” wyznaczał rodzinie pewien rytm odbierania okupacyjnej rzeczywistości i nastrojów, wręcz pomagał przetrwać. Bo choć wokół działy się rzeczy okropne, wiadomości publikowane w „Biuletynie” dawały nadzieję, że coś się zmieni. Najbardziej wtedy popularnym powiedzeniem było: „Słoneczko wyżej, Sikorski bliżej”. Wszyscy liczyli na to, że wiosną, w wyniku ofensywy Francji i Anglii, Niemcy zostaną pokonani. Wszyscy do tej wiosny starali się dotrwać.

No i wreszcie doczekali się wiosny, ale nie spełniła ona ich nadziei. Wiara w potęgę Francji była tak powszechna, że wiadomość o jej kapitulacji w czerwcu 1940 roku była dla wszystkich strasznym ciosem. Nadzieja wróciła wraz z zamieszczoną w „Biuletynie” wiadomością o przemówieniu Churchilla, w którym zapewniał, że Wielka Brytania będzie walczyć. Kolejne biuletyny zamieszczały informacje o bohaterskiej postawie polskich lotników w bitwie o Anglię. Przykłady bohaterstwa Olszewscy mieli też tuż obok, we własnym domu. W lokalu RGO na Poborzańskiej odbywały się wykłady dla podchorążówki. Jednym z wykładowców był krewny Jadwigi Olszewskiej, porucznik Jerzy Kozłowski, absolwent Szkoły Podchorążych Saperów z 1937 roku. Jako prymus otrzymał wtedy z rąk prezydenta Ignacego Mościckiego tzw. złotą szablę. Niestety, w 1943 roku został aresztowany i zginął w obozie koncentracyjnym.

Na przełomie 1940 i 1941 roku Niemcy przystąpili do rozbudowy bródnowskich warsztatów kolejowych. Warszawa stanowiła bowiem duży węzeł kolejowy w drodze na Wschód, a więc miała odegrać swoją rolę w ataku Hitlera na ZSRR w czerwcu 1941 roku. Wzmocniono wtedy obsadę niemieckiej straży kolejowej, tzw. bahnschutzów. Zdając sobie sprawę z wagi, jaką dla nazistów stanowiła kolej, polskie podziemie często organizowało akcje sabotażowe. Ceną za to były krwawe represje. Zimą 1942 roku na węźle warszawskim żołnierze podziemia w kilku miejscach wysadzili tory. W odwecie Niemcy w tych samych miejscach postawili szubienice i powiesili 50 zakładników. Ferdynand Olszewski wziął wtedy syna za rękę i powiedział: „Chodź, chcę żebyś to zobaczył, bo nie wiadomo, kto przeżyje tę wojnę, a potrzebni będą świadkowie”.

Apogeum terroru nastąpiło na początku 1943 roku. Codziennością stały się wywózki i rozstrzeliwania. Tymczasem trzeba było jakoś żyć, kontynuować naukę. Przed wojną Jan Olszewski zdążył zaliczyć dwa lata szkoły powszechnej. Trzeci rok zaczął jeszcze w szkole na Bartniczej, z której tylko jedną część pozostawiono dzieciom polskim. Reszta zajęta była przez szkołę i wojsko niemieckie. Obowiązywał nowy, bardzo okrojony program nauczania, głównie języka niemieckiego i rachunków. Dwa razy w tygodniu wychowawczyni, pani Mieszkowska, w swoim mieszkaniu uczyła dzieci takich przedmiotów, jak historia, język polski i geografia.

Kiedy budynek szkoły na dobre zajął garnizon niemiecki, poszczególne klasy miały lekcje w różnych miejscach. Jan Olszewski uczył się przy ul. Nadwiślańskiej, w domu zbudowanym na potrzeby warsztatów kolejowych, przekazanym następnie Zgromadzeniu Sióstr Loretanek, które prowadziły w nim przedszkole i przytułek. Nauka odbywała się trzy godziny dziennie, na zmiany. Wychowawstwo klasy przejął Kazimierz Brukman, oficer rezerwy Wojska Polskiego, inwalida wojenny z 1939 roku. I to on właśnie, w 1943 roku zaprotegował Jana do Szarych Szeregów, czyli konspiracyjnej organizacji harcerskiej.

Szare Szeregi i Powstanie na Bródnie

Ze względu na wiek, młodzież wstępującą do organizacji dzielono na trzy stopnie: Drużyny Zawiszy – 12-15 lat, Bojowe Szkoły – 16-18 lat i Grupy Szturmowe – powyżej 18. roku życia. Jan Olszewski wstąpił do Zawiszy. W tej grupie najniższą jednostką, liczącą 6 harcerzy, był patrol. Z kolei 6 patroli stanowiło zastęp. Jan Olszewski został zastępcą patrolowego i nosił pseudonim „Orlik”. Drużyny Zawiszy nie brały udziału w walce bieżącej, przygotowywano je natomiast do służby pomocniczej. Na pierwszych konspiracyjnych spotkaniach były wykłady o patronie drużyn, Zawiszy Czarnym. Jan Olszewski wspomina, że podobnie jak jego koledzy, przeżył wówczas wielkie rozczarowanie. Nie wystarczały im wykłady z historii, gry harcerskie i ćwiczenia w wyszukiwaniu przechodnich bram. Oczekiwali czegoś więcej.

To „więcej” nastąpiło w początkach lata 1944 roku, kiedy „Zawiszaków” zaczęto wykorzystywać do zadań wywiadowczych, a ściślej mówiąc - do obserwacji ruchu wojsk niemieckich na szosie Modlińskiej. Choć nie wiadomo, czy nie była to tylko forma ćwiczeń, wykonywali je bardzo sumiennie. Pod koniec czerwca, w wyniku postępów na Froncie Wschodnim i Zachodnim, nastąpiło wśród społeczeństwa polskiego wyraźne ożywienie. Przez trzy dni mieszkańcy Bródna byli świadkami odwrotu Niemców. Oglądanie niemieckich żołnierzy zarośniętych, zmęczonych, tak jak polscy żołnierze w 1939 roku, to była ogromna satysfakcja. W miejscowym garnizonie niemieckim zapanowała panika. Na terenie kolejowym pozostała tylko niewielka obsada straży. W ostatnich dniach lipca słychać już było kanonadę zbliżającego się do Warszawy frontu. Olszewscy wychodzili wieczorami na strych swojego domu i przez okno skierowane na wschód obserwowali łuny pożarów.

1 dnia sierpnia panował nastrój ożywienia i gotowości - wiadomo było, że coś się wydarzy. Drużyny zawiszackie nie dostały, co prawda, żadnego rozkazu mobilizacyjnego, ale w napięciu czekały na jakąś wiadomość. Jan Olszewski z kolegą wyszli tuż przed godziną 17 na skrzyżowanie Poborzańskiej i Wysockiego. Mimochodem stali się świadkami pierwszego aktu Powstania Warszawskiego na Bródnie. Oto z pobliskiej bramy wyszła grupa uzbrojonych młodych ludzi z biało-czerwonymi opaskami na rękawach, ostrzelała nadjeżdżający od strony Pelcowizny niemiecki samochód i wzięła do niewoli dwóch Niemców. Równocześnie powstańcy odbili z rąk niemieckich szkołę na Bartniczej. Po dwóch godzinach na wszystkich bródnowskich domach powiewały już biało-czerwone flagi.

2 sierpnia od rana trwały przygotowania do obrony zdobytych pozycji: poza zabarykadowaniem dostępu do szkoły, na wylotowych ulicach wykopano dosyć duże rowy przeciwczołgowe. Ten manewr okazał się skuteczny – rowy rzeczywiście na kilka godzin zatrzymały Niemców, tylko że wtedy było już po wszystkim - wcześniej przyszedł rozkaz o demobilizacji. W walce pozostać mieli tylko ochotnicy powyżej 18. roku życia, którzy zgłosili gotowość przeprawienia się na drugą stronę Wisły. Dla „Zawiszaków” z Bródna i Pragi udział w Powstaniu się skończył.

Cdn.

Joanna Kiwilszo