Prosto z mostu
Nieprawidłowości, by nie rzec: złodziejstwa, pojawiające się podczas prywatyzacji majątku państwowego w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, tolerowane przez część ówczesnych polityków liberalnych i postkomunistycznych, doprowadziły do tego, że dla opinii publicznej termin „prywatyzacja” nabrał negatywnej barwy. Nie wynika to z sentymentów socjalistycznych, gdyż słowo „prywatne” ma dziś zdecydowanie pozytywne konotacje, a lekko pogardliwa inwektywa „prywaciarz” w ostatnich dziesięcioleciach znikła całkiem z języka polskiego.
Mimo powszechnej sympatii do własności prywatnej, doprowadzanie Polski do stanu normalności pod względem stosunków własnościowych stanęło w miejscu - ze względu na nieufność do prywatyzacji. W Polsce panuje więc kapitalizm państwowy, charakteryzujący się zakonserwowaną społeczną własnością środków produkcji. Pierwsza dziesiątka największych polskich firm to WYŁĄCZNIE spółki kontrolowane przez Skarb Państwa. To sytuacja niespotykana w krajach gospodarki rynkowej, lecz u nas - po kilkunastu latach utyskiwań ekonomistów - uznano ją w końcu za normalność. Nie bez znaczenia jest osłabienie zapędów reformatorskich wśród polityków, którzy przekonali się, że spółki Skarbu Państwa to znacznie cenniejszy łup wyborczy, niż chude posady w ministerstwach.
A teraz podobny los spotkał reprywatyzację, która - w odróżnieniu od prywatyzacji - do niedawna miała dobre konotacje. Chodziło przecież o zwrot majątków skradzionych przez komunę Polakom - wypędzonym, wysiedlonym, z zakazem powrotu do rodzinnych majątków.
Wielka afera reprywatyzacyjna w Warszawie, w której - jak informują media - obłowili się lokalni politycy i renomowani prawnicy, ośmieliła wszystkich tych, dla których złodziejstwa komunistów nie stanowią problemu, a problem stanowi prywatna własność jako taka.
Retoryka przestrzegania przed powrotem pańszczyzny, krwawych burżujów i arystokratów-utracjuszy - jednym słowem: przed reprywatyzacją - rozlała się na cały kraj. Sformułowania kojarzące się z propagandą komunistycznych dekretów nacjonalizacyjnych nie dziwią w ustach polityków radykalnej lewicy, takich jak Adrian Zandberg czy Jan Śpiewak, coraz częściej jednak tym językiem mówią publicyści i eksperci, nawet ci nie pamiętający lat komunizmu. To nie pomaga Polsce.
Wbrew szerzonym przez lewicę stereotypom, większość emigrantów nie wyrusza na Zachód po świadczenia socjalne. Jadą tam, gdzie mogą mieć nadzieję, że dzięki własnej pracy wcześniej czy później kupią sobie dom czy sklep, a może fabryczkę, i żaden bolszewik im tego nie odbierze, ani za pomocą podatków, ani za pomocą dekretów.
Maciej Białecki
Wspólnota Samorządowa
maciej@bialecki.net.pl
www.bialecki.net.pl