Prosto z mostu
Awantura na Bemowie, której atmosfera dotarła też na Pragę Północ i Żoliborz, skłoniła część komentatorów do postulowania zmiany ustroju Warszawy poprzez wprowadzenie bezpośrednich wyborów burmistrzów dzielnic. Bezpośredni wybór umocniłby pozycję polityczną burmistrza, to fakt, nadal jednak potrzebowałby on pełnomocnictw i upoważnień prezydenta m.st. Warszawy do wydawania indywidualnych decyzji administracyjnych, dokonywania płatności z budżetu dzielnicy, kierowania pracą urzędników oraz nadzoru nad dzielnicowymi instytucjami. Dzielnica jest jednostką pomocniczą i jej organ wykonawczy nie ma takich kompetencji sam z siebie. Gdyby po wyborach prezydent oświadczył, że nie ma zaufania do burmistrza i nie przekaże mu pełnomocnictw i upoważnień (tak, jak zrobił to teraz na Bemowie), sytuacja byłaby znacznie trudniejsza niż obecnie, gdyż wybrany w wyborach powszechnych kontrowersyjny urzędnik byłby przez cztery lata praktycznie nieusuwalny.
Równocześnie zatem z ustanowieniem bezpośrednich wyborów burmistrzów dzielnic należałoby wyposażyć ich w ustawowe kompetencje, a dzielnicom przyznać samoistne budżety, czyli... przekształcić dzielnice w gminy. Tego w istocie dotyczy postulat bezpośrednich wyborów burmistrzów. Nie uważam zaś przywrócenia tzw. gmin warszawskich za dobry pomysł, gdyż pamiętam, jak to było, gdy gminy istniały i procesowały się z miastem Warszawą, co powodowało permanentny klincz w funkcjonowaniu stołecznego samorządu.
Coś zmienić jednak trzeba. Uważam, że należy pójść w drugą stronę: wrócić do zamysłu ustawodawcy, by ustrój Warszawy wyglądał tak, jak gminy Warszawa-Centrum, która do 2002 r. wraz ze swoimi dzielnicami działała całkiem nieźle. Niestety, pod wpływem lobbingu burmistrzów gmin warszawskich, którzy tak naprawdę nie mieli pojęcia, jak wiele kompetencji posiadały dzielnice gminy Warszawa-Centrum, nastąpiły korekty tego zamysłu. Burmistrzowie gmin w 2002 r. wywalczyli w Sejmie m.in. rezygnację z przepisu, iż rada dzielnicy wybiera burmistrza dzielnicy na wniosek (sic!) prezydenta miasta.
Ten przepis należałoby przywrócić. Znikłyby wtedy dyskusje o braku zaufania prezydenta miasta do kandydata na burmistrza dzielnicy. Prezydent musiałby też szanować utworzoną w radzie dzielnicy większościową koalicję. Ani Marcin Święcicki, ani Paweł Piskorski nie mieli problemu z wnioskowaniem o wybór zarządu dzielnicy odległego im politycznie, choć będąc wybieranymi przez radnych byli bardziej zależni od własnych partii, niż obecna prezydent miasta.
A może to były inne czasy?
Maciej Białecki
Wspólnota Samorządowa
maciej@bialecki.net.pl
www.bialecki.net.pl