Prosto z mostu

O tym, kto, jak i dlaczego komplikował proste sprawy

Warto przypomnieć, skąd wzięło się zamieszanie z przepisami dotyczącymi przyspieszonych wyborów prezydenta Warszawy po referendum odwołującym Hannę Gronkiewicz-Waltz. Prawo stanowi, iż o tym, czy one się odbędą, nie decyduje data referendum, czyli 13 października, lecz ich przewidywany termin. Jeżeli wypada on (tak, jak jest w tym przypadku) pomiędzy dwunastym a szóstym miesiącem przed końcem kadencji, to o tym, czy mają się odbyć, decyduje rada miasta podejmując stosowną uchwałę. Jeżeli termin wyborów wypadałby na mniej niż sześć miesięcy przed końcem kadencji, to się ich nie przeprowadza.

Dość to skomplikowane. Ale w grudniu 2005 r., gdy z pełnienia funkcji prezydenta Warszawy rezygnował Lech Kaczyński, przepis był prosty: wyborów nie ma, jeżeli do końca kadencji zostało mniej niż pół roku. Został prawie rok, więc należało przeprowadzić w stolicy przyspieszone wybory. Dominujące wówczas w Sejmie Prawo i Sprawiedliwość postanowiło jednak do tego nie dopuścić. Jeszcze 7 grudnia (gdy wiadomo już było, że Lech Kaczyński odchodzi z ratusza) klub PiS złożył w Sejmie projekt ustawy zmieniający okres nieprzeprowadzania wyborów z 6 na 12 miesięcy. Zaprotestowali prawnicy: przepis, jak przepis, ale w tym przypadku nie pomoże, gdyż prawo nie działa wstecz. W odpowiedzi na te wątpliwości klub PiS już 27 grudnia złożył autopoprawkę nakazującą uwzględniać „przyczyny, które wystąpiły przed dniem wejścia w życie ustawy”. Prawnicy nadal protestowali. Wtedy ktoś wymyślił zadziwiający przepis z uchwałą rady miasta w roli głównej. Cała sztuka miała zaś opierać się na tym, że Rada Warszawy (w której większość miało PiS) przewlecze podjęcie uchwały do czasu, aż Sejm sfinalizuje prace nad ustawą pozwalającą na nieprzeprowadzanie wyborów. I rzeczywiście: rada miasta uchwałę o wygaśnięciu mandatu Lecha Kaczyńskiego podjęła dopiero 8 lutego 2006 r., w sześć dni po ogłoszeniu w Dzienniku Ustaw nowych przepisów, uchwalonych w ekspresowym tempie przez Sejm.

Pomiędzy grudniem a lutym stolica nie miała zatem prezydenta, to znaczy - formalnie był nim nadal Lech Kaczyński, będąc jednocześnie Prezydentem RP, na co z kolei nie pozwalała Konstytucja. Urzędem kierował w tym czasie wiceprezydent Mirosław Kochalski, który dopiero po uchwale rady, 9 lutego, został powołany przez ówczesnego premiera Marcinkiewicza na zarządcę komisarycznego miasta. Przeciągający się nadmiernie stan przejściowy powodował liczne komplikacje z pełnomocnictwami, szkodliwe dla miasta.

Przypuszczam, że wspomnienie tego zamieszania kierowało politykami PO twierdzącymi, iż odwołanie Hanny Gronkiewicz-Waltz spowoduje chaos w zarządzaniu stolicą. Tym razem nic takiego nie nastąpi. Chyba, że Platforma planuje pójść w ślady swoich poprzedników...

Maciej Białecki
Wspólnota Samorządowa
maciej@bialecki.net.pl
www.bialecki.net.pl