Omijajcie Kalinkę

Proponujemy omijać dużym łukiem restaurację Kalinka przy Kijowskiej 11. Większy koszmar gastronomiczny trudno sobie wyobrazić, tandeta i brak estetyki wystroju poraża i odstręcza, toaleta przypomina te najgorsze rodem z komuny. Personel – nieciekawy, szefostwo w roli pracodawcy niczym z „Zaklętych rewirów”.

Zacznijmy od opinii klienta, który miał nieszczęście zakupić kupon w Grouponie i znaleźć się w Kalince.


Co klient widział po tej stronie baru.

Zakupiłem kupon Groupon nie po raz pierwszy, ale po raz pierwszy spotkało mnie coś takiego. Z reguły każdej restauracji zależy na pokazaniu się na promocji z jak najlepszej strony, ale w Kalince system działa odwrotnie, postanowiono pokazać nam szczyt beznadziei. W tej restauracji, gdyby nie kupon, moja noga nie postałaby nawet minuty, jak większości gości wchodzących do lokalu. Poza mną i osobą mi towarzyszącą, odważyła się tylko para Francuzów. Kolejne dwie panie weszły, chwyciły rzuconą im na stół przez kelnerkę kartę dań, po chwili jedna poszła do toalety, po powrocie dała do zrozumienia koleżance, że lepiej tu nie jeść i wyszły. Na wszelki wypadek i my nie skorzystaliśmy z toalety. Następnie jeszcze minimum cztery grupy po 3-5 osób wchodziły, robiły wielkie oczy i czym prędzej uciekały. Czemu? Z prostej przyczyny. Wyobraźmy sobie pomieszczenie z meblami z czasów PRL - ZSRR, ale to jeszcze nie problem, problem w tym, że od owych czasów raczej nikt ich nie odkurzał, a także nie pomalował lokalu - szaro, brudno, na ścianie jakaś resztka rury pozostawiona z bliżej nieznanych powodów, na lampach kurz tworzył śliczne „kotki”, obrusów doczekały się zaledwie dwa z bodaj sześciu stołów. Całości dopełniały tandetne szmaty, takież obrazki i meble i ni stąd ni zowąd, na środku brudnej ściany, pasujące jak pięść do nosa - telewizor i mini wieża.

Obsługa na wstępie (zaznaczam, że sala była pusta) miała pretensje, że nie zadzwoniłem i nie zarezerwowałem miejsca. Zadziwiające, gdybym był właścicielem takiego lokalu, po ujrzeniu jakiegokolwiek klienta, czym prędzej rozwijałbym na powitanie czerwony dywan i wywieszał transparent „Zostań, nie uciekaj!” Myślałem, że kelnerka żartuje kiedy oznajmiła mi, że „1 bon może wykorzystać maksymalnie 1 osoba podczas 1 wizyty” co znaczy, że tylko ja mogę korzystać, zaś osoba towarzysząca ma za siebie płacić. Uświadomiłem pani, że wykorzystuję bon tylko ja, ja płacę, a z jedzeniem, które zamówię mogę zrobić co chcę, mogę je nawet rozdać przechodniom. Na nic się to nie zdało, bo oczywiście przy płaceniu kelnerka skrzętnie odnotowała co jadła towarzysząca mi osoba i zażądała dopłaty za te dania, a w ramach dobrego serca nie doliczyła jedynie kawy. Mój kupon opiewał na 100 zł, a zamówiłem za 45 zł ... czyli za mniej niż zapłaciłem w Groupon. Po prostu głupio mi było wykłócać się w obecności osoby mi towarzyszącej.

A teraz serwowane dania. Zamówionego cappuccino nie było – zepsuł się przycisk w ekspresie, czy też barmanka nie umiała go wcisnąć. Zupą dnia było charczo, zupa kaukaska za 15 zł – bliżej nieokreślone zlewki resztek obiadowych. Danie główne – szumnie zapowiadany jagnięcy szaszłyk gruziński z zestawem tradycyjnych dodatków i sosem tkemali za 30 zł. Tradycyjne dodatki to jakieś resztki warzyw, sos tkemali to łyżka ohydnego sosu barbecue – pewnie z jakiegoś plastikowego pojemnika, kupiony z najniższej półki w hurtowni. Szczyt wszystkiego to jagnięcina – pięć maleńkich kawałeczków starego, żylastego barana.

Osobie towarzyszącej próbowałem wyperswadować zamawianie w takim miejscu ryby, ale nie posłuchała. Smażona dorada za 28 zł była smażona ... tyle, że w 1/3, reszta surowa. Gdybym był chamem, wziąłbym talerz z tym daniem, przeszedłbym za zasłonkę oddzielającą salę od kuchni i cisnąłbym tym talerzem w kucharza. Obsługa, jak wspomniałem wcześniej, kart podać nie umie, rzuca na stół jakby chciała powiedzieć „Po co do cholery tu przyszedłeś? Mogłam nadal rozwiązywać krzyżówkę...”  

Doliczaniu serwisu do rachunku się nie dziwię, inaczej nikt przy zdrowych zmysłach nie dałby grosza napiwku. Proszę odpuścić sobie tę knajpę, niech padnie, a na razie warto zaprosić tu Sanepid i Skarbówkę.


Zaklęte rewiry

Na fasadzie Kalinki wiszą dwie pożółkłe kartki, ot takie odręcznie napisane. Jak powiadają miejscowi, kartki wiszą tu od lat. Oto  oryginalna treść kartki numer jeden – „Zatrudnie barmanke” i kartki numer dwa – „Zatrudnię panią umiejącą gotować i Barmanke”. Za dobrą monetę wzięły te kartki dwie nasze czytelniczki.

Mówi Anna: Jestem w tym najgorszym wieku, mam 55 lat. Pomimo wyższego wykształcenia od dwóch lat jestem bezrobotna. Mam za sobą niekończące się pasmo porażek, jeśli chodzi o poszukiwanie i próby podjęcia pracy. Nie czas tu i miejsce, by o tym mówić. Zobaczyłam tę kartkę i pomyślałam, że restauracja wygląda na tyle skromnie, że może tu wreszcie uda mi się znaleźć jakieś zajęcie. Weszłam i zapytałam o szefostwo, akurat było. Pani poinformowała mnie, że popracuję jeden dzień na próbę i jeśli się sprawdzę, zatrudni mnie. Pracowałam 8,5 godziny. Praca ciężka, bo warunki mało komfortowe. Na zapleczu nie bardzo nawet było gdzie usiąść. Jedno mogę powiedzieć – nie chciałabym być klientką tej restauracji. Zaplecze wprost prosi się o wizytę Sanepidu. Nie rozumiem, jakim sposobem lokal przechodzi przez kontrole. Stosunek szefostwa do personelu – traktowanie jak powietrze, w najlepszym razie. Cały dzień w niemiłosiernym gorącu (bardzo kiepska wentylacja) obierałam kilogramy warzyw i ziemniaków, pilnowałam i mieszałam gotujące się zupy i duszące się mięso. Dzień dobiegł końca, ledwo stałam na nogach, ale starałam się bardzo, wiedząc, że od tego zależy moja przyszła praca. Szefowej już nie było, zapytałam kogoś z obsługi kiedy otrzymam zapłatę, w odpowiedzi usłyszałam, że mam zostawić numer telefonu, szefowa jutro do mnie zadzwoni i powie czy będę pracować, a także zapłaci mi za wykonaną pracę. Nazajutrz telefonu nie było, zadzwoniłam więc ja następnego dnia. Ktoś z obsługi powiedział, że w zasadzie zapłata się nie należy, bo praca była na próbę, zrobiłam mało, a szefostwo nie jest zainteresowane dalszą współpracą ze mną. Koniec, kropka. Tego już było za wiele, rozpłakałam się. Nie drążyłam więcej tematu, wstyd mi było przed samą sobą dopominać się o te marne grosze, które pewnie by mi zapłacili. Czułabym się jeszcze gorzej naciskając. Zupełnym przypadkiem zgadałam się z moją sąsiadką, która również wpadła w sidła Kalinki. Spotkało ją dokładnie to samo. Wygląda na to, że szefostwo restauracji znalazło sposób na bezpłatną pracę podkuchcików. Uważam, że jest to obrzydliwe i niedopuszczalne. Przestrzegam wszystkich, którzy skusiliby się tą ofertą pracy.

Mówi Zofia: Nic nie wiedząc o tym, że sąsiadka wpakowała się  w kabałę też wpadłam. Jestem nauczycielką, od półtora roku nie mam pracy. Długo biłam się z myślami co robić, aż moją uwagę przykuła pożółkła kartka na restauracji Kalinka. Weszłam od razu, żeby się nie rozmyślić, bo miejsce nie jest zbyt zachęcające. Szefowa, czy ktoś w tym stylu, od razu zleciła mi pracę – obieranie i tarkowanie (maszynka elektryczna, na szczęście) 10 kg buraków, krojenie 5 kg mięsa, i 4 kg cebuli, pilnowanie gulaszu. Kroiłam tę cebulę łykając łzy, gorąco było niemożliwie, wentylacja żadna, a na dworze powyżej 30oC, ale nie dałam się zwątpieniu, bo bardzo zależy mi na jakiejkolwiek pracy. Zaplecze restauracji jest brudne, przysiąść na chwilę nie ma gdzie – nogi wrastają. Estetyka przygotowywania potraw – żadna. Smaży się na oleju tak gęstym, że dosłownie łyżka w nim staje. Kolor tego oleju bardziej przypomina olej samochodowy, mam wrażenie, że smaży się w nim po kilkadziesiąt razy. Jedyny pozytyw, a raczej spełnienie wymogu przepisów BHP – dwulitrowa butelka wody do picia dla każdego pracownika. Pracowałam 9 godzin, w międzyczasie szefowa się zmyła, jakiś młody człowiek poinformował mnie, że na dzisiaj wystarczy i że szefowa jutro do mnie zadzwoni i powie czy się nadam – dosłownie tak. Jak się domyśliłam, był to syn szefowej. Następnego dnia – jak się zresztą spodziewałam – telefonu nie było. Po weekendzie poszłam do Kalinki. Tym razem młody człowiek powiedział, że matki nie ma i w najbliższym czasie nie będzie. Zapytałam co z zapłatą za przepracowane godziny, usłyszałam, że on nic nie wie. Postraszyłam go prasą – jedyne co w desperacji przyszło mi do głowy. Postanowiłam nie odpuszczać i wybrałam się do Kalinki następnego dnia. Tym razem przyjął mnie jakiś mężczyzna i stwierdził, że nic nie zrobiłam, więc nie ma za co płacić. Wyliczyłam swoje czynności i zażądałam zapłaty, po najniższej stawce, co dało 65 zł. Zagroziłam tym razem bodajże Inspekcją Pracy. Mężczyzna powiedział, że może mi zapłacić 20 zł! Nie mogłam się opanować i ze złością rzuciłam, że przez 9 godzin więcej byłabym w stanie wyżebrać. Nie przyjęłam tej jałmużny.

Wydaje się, że jakikolwiek komentarz jest zbędny.
 

(egu)