Okiem gliny
Jak najprościej scharakteryzować gliniarską robotę? To po prostu żmudne zbieranie i analizowanie informacji. Później cała sztuka polega na odsiewaniu ziarna od plew. Szczególnie w sprawach o zabójstwo.
Na miejscu panował typowy dla takich spraw rozgardiasz. W małym, ciasnym mieszkaniu kłębił się tłum ludzi. Technicy z pędzelkami z piór marabuta pokrywali proszkiem argentoratu stare meble, ujawniając odciski linii papilarnych. Czasem błysnął flesz aparatu. Dochodzeniowiec mozolnie opisywał zastaną rzeczywistość niezrozumiałym dla nikogo prawniczym bełkotem, zapełniając mozolnie strona po stronie rubryki w protokole oględzin. Znudzony prokurator przechadzał się w tym rozgardiaszu, usiłując nie przeszkadzać. Na tym etapie sprawy to jedyna rozsądna rzecz, jaką może zrobić. Ja również właściwie jestem tu zbędny. Ta sprawa będzie moją za dzień lub dwa, jak papiery przetoczą się od oficera dyżurnego do komendanta do mojego naczelnika. Po co czekać? Lepiej samemu rzucić okiem. Słucham relacji z wykonanych dotychczas czynności, pomału z chaosu i strzępków informacji wyłania mi się spójny obraz.
Policję zaalarmowali sąsiedzi, zwabieni krzykami dobiegającymi z mieszkania. Jeden z mieszkańców z przejęciem mówił, że drzwi były otwarte, chciał wejść, ale ktoś, najprawdopodobniej sprawca, od wewnątrz naparł na drzwi, wypychając go na korytarz. Trzasnęła zasuwa. Ktoś widział młodego człowieka, jak wyskakiwał z pierwszego piętra. Wskazywał drogę ucieczki. Mundurowi przeczesywali podwórka i wąskie uliczki osiedlowe, bez skutku. Później okaże się, że niewiele brakowało, a zatrzymaliby sprawcę. Patrol nie mógł wejść do mieszkania, było już zamknięte. Policjanci wdrapali się na zadaszenie klatki schodowej i po gzymsie, ledwo dającym oparcie dla stopy, czepiając się palcami ścian, podeszli pod właściwe okno. Wewnątrz leżał starszy mężczyzna, jeszcze żył. Z klatki piersiowej i brzucha sterczało mu kilka noży. Zwykłych, kuchennych, do krojenia chleba i wędlin. Wezwano pogotowie. Reanimacja nie powiodła się. Starszy pan zmarł, nie odzyskawszy przytomności.
Informacje. Potrzebowałem informacji! Skąd je wziąć? Były tu, w tym mieszkaniu, jak tajemniczy alfabet, który tylko trzeba umieć odczytać. Krew na zasuwie zamka od strony mieszkania, na wannie pod kranem oraz w ścianach starej szafy, z której sprawca w pośpiechu wyrzucał zawartość. Prawidłowe odczytanie śladów zabezpieczonych na miejscu zdarzenia to połowa sukcesu w sprawie. To trop, którym trzeba podążać. Dla mnie sprawa jest oczywista. Zabójcy trzeba szukać w bliskim kręgu rodziny i znajomych ofiary. Niektórym takie wyjaśnienie wydaje się za proste. Powstają różne teorie w twierdzach naczelnikowsko-komendanckich gabinetów. Pojawiają się konkretne polecenia i zalecenia. Dodatkowo dostałem listę potencjalnych sprawców spisaną przez samego zastępcę komendanta naszej jednostki. Jakie kryteria przyjął ów zacny człowiek, tworząc swoje wiekopomne dzieło, nie wiem. Teoretycznie powinienem się zająć ludźmi z tej listy, tracąc na jałowe sprawdzenia cenny czas. Na komendę wpłynął anonim, który również trafił do akt. Zatroskany gwałtownym czynem mieszkaniec osiedla informował, że sprawcami tego zabójstwa są dwaj goście o bandyckich mordach wystający pod budką z piwem i tu padał jej dokładny adres. Teoretycznie tego sygnału też nie powinienem zlekceważyć. Oficer dyżurny z kolei odebrał anonimowy telefon. Treść informacji jednoznacznie wskazywała na sprawcę: jest nim wnuk pani z osiedla, co ma psa o imieniu Dino. To przelało czarę mojej goryczy. Musiałem wraz z pracującymi ze mną kolegami zgromadzić jak największą wiedzę o zamordowanym. Kim był, jaki prowadził tryb życia, czym się zajmował, kim są jego bliscy, z kim się kontaktował? Czy w pobliskich placówkach zdrowia trafił się ktoś z ranami ciętymi dłoni? Wszelkie informacje wzięte z tak zwanego „kapelusza” tylko mnie od właściwej pracy odciągały. Każda wymagała szczegółowego sprawdzenia. Pracujemy po dwadzieścia godzin na dobę i po kilku takich „dniówkach” dosłownie padamy na pysk. Dosyć szybko udaje się ustalić, że ofiara wiodła spokojne i uregulowane życie emeryta. Cieszył się dobrą opinią wśród sąsiadów, usłużny, uczynny, spokojny. W przeszłości podnosił ciężary, zdobywając medale, od lat związany z klubem, oddany młodym pokoleniom sportowców. Od kilku lat owdowiały. Spotykał się z sąsiadką. Ona również pochowała jakiś czas temu męża. Ich dzieci wyprowadziły się, pozakładały własne rodziny. Normalni, ciężko pracujący ludzie, żadna patologia. Ten trop okazuje się fałszywy. A może? Grzebię głębiej. Okazuje się, że zaprzyjaźniona z zabitym sąsiadka ma wnuka. Sprawdzam notowania. Bingo. Kradzieże, włamania, drobny handel narkotykami. Interesują mnie jego kontakty, z kim się buja po osiedlu, potrzebuję jego zdjęcia. Chłopak zameldowany jest na Śródmieściu, jadę do tamtejszego urzędu po metryczkę dowodu osobistego.
- Właśnie wzięli ją panowie z tutejszego komisariatu - informuje mnie urzędniczka. Natychmiast uderzam do komendanta. Informuję go o prowadzonej przeze mnie sprawie i podejrzeniach wobec konkretnej osoby, będącej w zainteresowaniu jego jednostki. Komendant mierzy mnie przez chwilę nieufnym spojrzeniem. Delikwent jest u nich, wraz z koleżką został zatrzymany za włamanie. Kilka godzin później dysponuję nie tylko fotografią, kartami daktyloskopijnymi z odciskami palców podejrzewanych, ale również szczegółowym zeznaniem. Kompan od włamania zeznał, że mój „wnusio” chwalił się podczas imprezy tym, że zamordował człowieka. Czasami szczerość wśród przyjaciół nie popłaca. Komendant i jego ludzie spisali się na medal, niestety, musi im wystarczyć tylko uścisk mojej ręki. Nie jestem władny dawać odznaczeń, jestem po prostu zwykłym łapsem, wyrobnikiem od czarnej roboty.
Wreszcie mam przed sobą sprawcę. Siedzi w moim pokoju, młody, szczupły chłopak. Pech chciał, że za mocno eksperymentował z prochami. Uzależnił się. Potrzebował pieniędzy, więc kradł. Czasem babcia mu coś dała. Feralnego dnia nie było jej w domu, spotkał tylko jej przyjaciela, starszego pana, z którym się spotykała. Zaprosił go do domu. Gdy poszedł zaparzyć niespodziewanemu gościowi herbatę, ten wyłuskał portfel z kieszeni spodni przewieszonych przez poręcz krzesła. No i wpadł jak śliwka w kompot. Starszy pan, mimo wieku nadal był niezwykle krzepki i silny, o czym przekonał się zabójca. Szamotali się łamiąc meble. Zataczali się po całym mieszkaniu, młody czuł, że słabnie. Nagle znaleźli się w kuchni. Sprawca marzył tylko o tym, aby się wyrwać, uciec. W tym momencie nie wiadomo, kto jest ofiarą, a kto sprawcą. Krzepki staruszek brał górę nad złodziejaszkiem. To był odruch. Ręka sama natrafiła na noże stojące w ociekaczu przy zlewie. Po ciosie dłoń ześlizgnęła się z plastikowej rękojeści wprost na ostrze. Krew starca i młodzieńca zmieszały się. Jeden cios, potem drugi i trzeci. Staruszek w końcu upadł, głośno charcząc w przedśmiertelnym rzężeniu. Na korytarzu słychać było wzburzone głosy sąsiadek, zaalarmowanych krzykami i odgłosami walki. Młody rzucił się do drzwi z trudem wypierając kogoś, kto napierał z drugiej strony. W końcu udało mu się zamknąć zasuwę. Szybko przeszperał szafy, nie znalazł niczego ciekawego. Obmył dłonie nad zimnym strumieniem wody nad wanną. Zdawał sobie sprawę, że nie ma już czasu. Za moment zjawi się policja. Wyskoczył przez okno, pierwsze piętro to nie jest oszałamiającą wysokością dla wysportowanego młodzieńca. Na ulicy widział radiowozy, szalejące w niebieskiej poświacie migających kogutów. Ledwo umknął w swych zakrwawionych ciuchach. Mówił to wszystko cichym, zrezygnowanym głosem. Odkąd zadał pierwszy cios nożem, czekał na tę chwilę. Na oczyszczającą spowiedź. Za bardzo poplątały mu się ścieżki życia. Schrzanił je dokumentnie. Sobie i innym. Może, jak kiedyś wyjdzie z więzienia, będzie mógł wszystko zacząć od nowa?
- Czy twoja babcia ma psa? - Przerywam brutalnie jego wynurzenia. Chłopak mruga oczami, nieco zbity z tropu.
Przeczuwałem, co powie. Później oficer dyżurny chwalił się, że zdobył kluczową informację dla wykrycia tej sprawy. Pies miał na imię Dino.
Piotr Pochuro