Artyści z prawego brzegu

Artur Barciś

Aktorstwo, obok rodziny, jest sensem jego życia. Największą przyjemność sprawia mu granie kogoś zupełnie innego niż jest sam. Nie lubi marzeń, bo zazwyczaj się nie spełniają. Lubi natomiast wyznaczać sobie cele i wytrwale do nich dążyć. Jako chorobliwy optymista jest zadowolony z tego, co się wokół niego dzieje.

Artur Barciś (ur. 12 sierpnia 1956 r. w Kokawie koło Częstochowy), aktor teatralny, filmowy i telewizyjny oraz reżyser. Ukończył Wydział Aktorski PWSFTv i T w Łodzi w 1979 r. Zadebiutował w roku 1978 niewielką rolą rannego żołnierza w filmie "Do krwi ostatniej" Jerzego Hoffmana. Znany młodym widzom dzięki występom w programie "Okienko Pankracego", popularność zyskał w latach 80. Do swoich najważniejszych osiągnięć zalicza role w cyklu "Dekalog" Krzysztofa Kieślowskiego, w filmie "Dwa księżyce" w reżyserii Andrzeja Barańskiego, "Europa, Europa" Agnieszki Holland czy "Ucieczka z kina "Wolność"" Wojciecha Marczewskiego. Poza planem filmowym, Artur Barciś od wielu lat stale obecny jest na scenach warszawskich teatrów. W latach 1979-81 występował w teatrze "Na Targówku", w latach 1982-84 - w Teatrze Narodowym, a od 1984 r. związany jest z teatrem "Ateneum".

Jako aktor charakterystyczny tworzy znakomite kreacje komediowe. Wielką sympatię widzów zaskarbił sobie rolą Tadeusza Norka w serialu "Miodowe lata", gdzie wystąpił w duecie z Cezarym Żakiem.

Obecnie można go oglądać w roli Czerepacha w serialu "Ranczo" oraz Janka Kaniewskiego w serialu "Doręczyciel".

Prywatnie Artur Barciś mieszka w Choszczówce z żoną Beatą, synem Frankiem, jamnikami Neską i Inką oraz kotem Pędzlem. Od początku marca TVP 1 emituje nowy serial w reżyserii Macieja Wojtyszki pt. "Doręczyciel". Wcielił się Pan w tym filmie w rolę Janka Kaniewskiego, niepełnosprawnego umysłowo mężczyzny, który po śmierci matki, musi sam sobie radzić i podejmuje pierwszą w życiu pracę, doręczyciela w firmie przesyłkowej. Czy jest to postać całkowicie wymyślona, czy może był jakiś pierwowzór tej postaci?

Postać Janka Kaniewskiego jest zupełnie wymyślona. Na pomysł opowiedzenia takiej historii wpadł producent, szef "Studia A", Maciej Strzembosz, który, kiedy zakończyliśmy "Miodowe lata" uznał, że należy wykorzystać jakoś potencjał aktorski mój i Czarka Żaka. Dla Czarka Żaka zlecił napisanie serialu "Ranczo", a dla mnie - serialu "Doręczyciel".

Jednak, o ile "Ranczo" zostało "kupione" na pniu, o tyle "Doręczyciel" jakoś długo nie mógł powstać. Ciągle były jakieś trudności: brakowało pieniędzy, temat nasuwał wątpliwości, czy ludzie będą chcieli to oglądać. Bo to generalnie jest smutna historia. Janka poznajemy w momencie pogrzebu jego matki. Ten nieporadny człowiek musi stawić czoła wielu trudnościom. Od samego początku nie miała to być typowa komedia, że boki zrywać.

Tak więc na powstanie postaci Janka nie miałem większego wpływu, po prostu go zagrałem. Oczywiście, dodałem mu coś od siebie, np. to, jak Janek mówi, albo jak się zachowuje, ale w sensie fabularnym historia ta została wymyślona przez kogoś innego.

Jak Pan się przygotowywał do tej sympatycznej, ale zarazem trudnej i skomplikowanej roli? Czy stykał się Pan z ludźmi podobnymi do Janka?

Jak każdy z nas. Od czasu do czasu przecież spotykamy takich ludzi na swojej drodze. Tylko że ja jestem aktorem i instynktownie zapamiętuję różne zachowania, bo a nuż się to kiedyś przyda. Ja po prostu przez całe moje życie aktorskie obserwuję ludzi. I tak, jak wszystkim ludziom się przyglądam, co później pomaga mi w tworzeniu postaci, tak przygotowywałem się od dawna do tej również roli, nie wiedząc, że ją będę grał, nie wiedząc, że coś takiego w ogóle się zdarzy.

Dopiero od jakichś 4 lat, od kiedy ten serial był w planach, zacząłem przygotowywać się do roli Janka Kaniewskiego bardziej intensywnie, to znaczy zwracałem baczniejszą uwagę na ludzi do niego podobnych, jak się zachowują, jak chodzą, jak reagują na otaczającą ich rzeczywistość. Z reguły tacy ludzie jak Janek, upośledzeni w niewielkim stopniu, nie rzucają się w oczy. Trudno ich rozpoznać na ulicy, bo nie wyróżniają się niczym szczególnym. Dopiero w rozmowie wychodzi, że coś jest z nimi nie tak.

Musiałem więc uważać, aby nie przerysować postaci, aby różnica w zachowaniu Janka i tzw. normalnego człowieka nie była zbyt duża.

Ponadto w trakcie serialu Janek Kaniewski zmienia się. Początkowo jest naiwny i niewiele rozumie, ale dzięki "normalnym" ludziom poznaje zło, uczy się np. kłamstwa, złości się, gdy mu się coś nie uda. To chyba bardzo trudne grać postać, która ewoluuje, pokazywać zmiany, zachodzące w człowieku?

Jest to trudne w tym sensie, że serial nie jest kręcony chronologicznie. Jednego dnia trzeba grać sceny z bardzo różnych odcinków i przypominać sobie, na jakim etapie rozwoju poznawczego jest Janek. To rzeczywiście było dosyć trudne, ale ja nie lubię narzekać na swój zawód. Przeciwnie, byłem bardzo szczęśliwy, że dostałem taką rolę, że mogłem ją zagrać. Mam nadzieję, że zrobiłem to dobrze. Teraz zderzam się z przyjęciem publiczności, czyli doświadczam tego, czego doświadcza każdy artysta po wykonaniu dzieła.

W "Doręczycielu" gra Pan człowieka dobrego, prostolinijnego, a jednocześnie w "Ranczu" można Pana oglądać w roli Czerepacha, podłego intryganta, który po trupach realizuje swoje plany. Czy jest możliwe granie tak diametralnie różnych ról równocześnie? Czy budowanie jednej postaci nie przeszkadza w kreacji drugiej?

Nie, wręcz przeciwnie. To jest bardzo fajne. Granie różnych ról, to nie jest kwestia trudności. Przecież w teatrze występuję w różnych sztukach. Gdybym miał kłopot z zagraniem dziś wieczorem jednego spektaklu, a następnego dnia innego spektaklu, to byłoby nieprofesjonalne. Czerepach nie był dla mnie trudną postacią do zagrania. Trzeba jednak zauważyć, że jest to postać świetnie napisana, wyraziście narysowana w scenariuszu. Jeżeli, jak w tym przypadku, dostaję wszelkie możliwe elementy do tworzenia postaci, to nie sprawia mi ona większych trudności. Taka postać sama się gra. Oczywiście, jako aktor, który zawsze wtrąca swoje trzy grosze, dołożyłem temu Czerepachowi kilka elementów od siebie: peruczkę, lekką wadę wymowy, jakieś cechy charakteru, których nie było w scenariuszu. Ale generalnie Czerepach był narysowany dosyć grubą kreską i przez to stosunkowo prosty do zagrania. Najtrudniej jest zagrać niuanse.

A więc granie z jednej strony stworzenia bożego, które jest uosobieniem niewinności i dobroci, a z drugiej strony, takiego łajdaka, jak Czerepach, to nie jest problem. To wielka frajda. Aktorstwo właśnie w tym momencie sprawia największą przyjemność, kiedy można grać kogoś zupełnie innego, niż się jest samemu, i kogoś zupełnie innego, niż się do tej pory grało.

Którą z tych dwóch ról Pan woli, która dała Panu większą satysfakcję?

Oj, to bardzo trudne pytanie, dlatego, że Czerepach, choć wiadomo, że nie jest kryształowy, jest postacią "kupioną" przez publiczność. Widzowie go zaakceptowali i, mimo jego przekrętów, nawet go lubią. Złościli się wręcz, kiedy Czerepach wyjechał do Brukseli. Scenarzyści "Rancza" musieli go tam wysłać z powodu realizacji "Doręczyciela". Widzowie wiedzą, że pomimo swej paskudności Czerepach jest postacią wnoszącą do serialu dużo dramaturgii i zabawy. Z kolei Janek, to jest postać zupełnie nowa w świadomości widzów i musi dopiero znaleźć swoje miejsce. Mam nadzieję, że je znajdzie i zadomowi się na dłużej, tak, że kiedy serial się skończy, widzowie będą oczekiwali jego kontynuacji. Wygląda na to, że Janek Kaniewski to jedna z ważniejszych ról w moim życiu.

Kojarzy się Pana głównie z rolami komediowymi, w dużym stopniu dzięki roli Tadeusza Norka w "Miodowych latach". Ale ma Pan w swoim dorobku również role dramatyczne, jak choćby rola prokuratora w "Bezmiarze sprawiedliwości" Wiesława Saniewskiego. Jak Pan się czuje w rolach dramatycznych?

Bardzo dobrze. Rola prokuratora w filmie Saniewskiego to ważna dla mnie rola, bo pozwala mi właśnie wyrwać się z tej szufladki "aktor komediowy". Jest to film o machlojkach w polskim wymiarze sprawiedliwości. Mój bohater oskarża człowieka, mimo że nie ma dowodów jego winy, szamoce się między prawdą a nieprawdą. Sporo wysiłku kosztowało mnie zagranie Adolfa Hitlera w teatralnej inscenizacji "Mein Kampf". Jeszcze na dwa tygodnie przed premierą zupełnie nie wiedziałem, jak mam go zagrać. Musiałem stworzyć osobowość pełną nienawiści do ludzi i świata, czyli zupełnie inną niż ja sam. Odnalezienie w sobie zła było bardzo trudne, ale okazało się, że jest to jedna z ważniejszych ról w moim dorobku teatralnym.

Niezapomniane kreacje stworzył Pan w "Dekalogu" Krzysztofa Kieślowskiego. Człowiek siedzący przy ognisku nad lodem, konduktor, kajakarz, rowerzysta – prawie w każdym odcinku pojawia się taka epizodyczna, tajemnicza postać i jak gdyby łączy wszystkie części cyklu. Zawsze intrygowało mnie, kogo właściwie Pan grał? Uosobienie przeznaczenia, anioła, Boga?

Krzysztofowi Kieślowskiemu właśnie o to chodziło, żeby to była postać, która widza zaintryguje, która generuje pytania i która zmusza do refleksji. Pani w różny sposób próbowała nazwać tę postać i tak robią ludzie na całym świecie, bo "Dekalog" jest znany wszędzie i w tej chwili jest kanonem w każdej szkole filmowej. Stanowi przykład cyklu filmów, który jest rozmową z widzem, zadając pytania nie pozostawia widza obojętnym.

Ja też Pani nie odpowiem na to pytanie, kogo ja grałem, dlatego, że ja tego nie wiem. Zamysłem Kieślowskiego było, żeby nie nazywać tej postaci, żeby wrzucić taki znak zapytania do filmu. Oczywiście, jest to postać metafizyczna, łącząca świat realny, przedstawiony w filmie, ze sferą duchową. Ja powiedziałem sobie, że gram Tajemnicę. I tyle. Nic więcej nie wiem.

Jak się Panu współpracowało z Krzysztofem Kieślowskim?

Cudownie. Zetknąłem się z nim w 1984 r. Byłem już wtedy 6 lat na scenie. Kiedy zadzwoniła do mnie asystentka Kieślowskiego z wiadomością, że reżyser proponuje mi jedną z ról w swoim filmie pt. "Bez końca", nogi się pode mną ugięły z wrażenia. Dla mnie Kieślowski, jeszcze kiedy byłem studentem, był kimś bardzo, bardzo wielkim i wybitnym. Chodziłem na wszystkie spotkania z nim, kiedy mówił o swoich filmach i swoim życiu. To był chyba najmądrzejszy człowiek, jakiego spotkałem, chociaż bardzo skromny, nigdy nie obnoszący się z tą swoją inteligencją. Współpraca z nim była po prostu fantastyczna. Tacy ludzie zdarzają się bardzo rzadko.

Pracuje Pan również w teatrze. W którym teatrze Pan obecnie występuje i w jakich sztukach można Pana oglądać? Zadam też sakramentalne pytanie: czy woli Pan grać w teatrze czy w filmie?

Ja głównie pracuję w teatrze. Od 26 lat związany jestem z teatrem "Ateneum" - jestem członkiem zespołu tego teatru. Natomiast gościnnie występuję obecnie w teatrze Polonia, w "Grubych Rybach" Michała Bałuckiego. W "Ateneum" gram teraz w trzech spektaklach: "Stacyjka Zdrój", na kanwie Kabaretu Starszych Panów wg scenariusza i w reżyserii Adama Opatowicza i Andrzeja Poniedzielskiego, w ostatniej sztuce Vaclava Havla "Odejścia" w reżyserii Izabelli Cywińskiej oraz w bardzo nowoczesnej sztuce serbskiej autorki Biljany Srbljanović w reżyserii Natalii Sołtysik.

Jeśli chodzi o pytanie, czy wolę grać w teatrze czy w filmie, to proszę nie kazać mi wybierać! Lubię jedno i drugie. Gram w teatrze na stałe i gram w innych teatrach gościnnie, czasem reżyseruję, a jednocześnie dostaję też propozycje filmowe i telewizyjne. A więc, na szczęście nie muszę wybierać, i oby tak pozostało!

Jest jeszcze jedna forma pracy aktorskiej, którą Pan wykonuje - podkładanie głosu. Na przykład w "Psim sercu" udzielił Pan głosu psu Bemolowi. Fajnie jest mówić za psa? Czy dubbing to trudna praca i czy daje aktorowi satysfakcję?

W "Psim sercu" to był inny rodzaj dubbingu. Tam pies nie mówił. Ja wypowiadałem tylko jego myśli, a to zupełnie co innego. W różnych kreskówkach podkłada się głos pod zwierzęta, ale te zwierzęta wyobrażają postawy ludzkie. "Psie serce" nie było kreskówką.

Dubbing daje dużo satysfakcji, szczególnie, że jest to praca bardzo przyjemna, nie trzeba stać na mrozie, robić 50 dubli, nie trzeba wstawać bardzo wcześnie rano. Przychodzi się do ciepłego studia, jak coś nie wyjdzie, to można powtórzyć. Kiedyś to była rzeczywiście bardzo ciężka praca - kiedy trzeba było dokładnie podłożyć głos pod film, który leciał na ekranie. Teraz to wszystko się robi elektronicznie. Praktycznie każdy wyraz można elektronicznie przesunąć. Ważne jest, żeby trafić w intencję tego aktora, który był pierwszym wykonawcą.

W kultowym filmie dla dzieci "Auta" grałem Fiata 500, dubbingowałem amerykańskiego aktora, który mówił z włoskim akcentem. To było dosyć trudne, przyznaję, ale bardzo satysfakcjonujące i do dzisiaj dostaję gratulacje za "zagranie" tej roli.

W filmie "Asterix i Obelix kontra Cezar" podkładałem głos za Luciusa Detritusa, granego przez Roberto Benigniego. Podłożenie Benigniego było niewiarygodnie trudne, ponieważ ten aktor nie mówi normalnie, przerywa wyrazy, mówi z wielką ilością jakichś klapnięć, zająknięć. Podłożenie czegoś takiego jest arcytrudne. Wspominam to traumatycznie, ale udało się.

Dubbing jest to tylko spolszczenie, ale idea postaci powinna pozostać ta sama. Głos nie może się kłócić z aktorem. Widz powinien mieć wrażenie, że aktor, dajmy na to amerykański, mówi i gra po polsku.

Wypowiadanie psich myśli nie powinno być dla Pana problemem, bo ma Pan zwierzęta, psy i kota, może Pan je obserwować. Mieszka Pan w Choszczówce. Dlaczego wybrał Pan właśnie to miejsce? Czy ma Pan ogród i czy lubi się Pan nim zajmować?

Tak, mamy bardzo piękny ogród, bardzo o niego dbamy razem z żoną, bo bardzo lubimy przyrodę. Nasza działka, zanim stanął tam dom, była terenem leśnym. Teraz jest to teren leśno-parkowy, na którym rośnie dużo drzew, kwiatów i krzewów.

Choszczówka to zupełnie niezwykłe miejsce, pod względem urody, przyrody i takiej fajnej atmosfery, której nie ma w innych podwarszawskich miejscowościach. Tu jest swojsko, trochę, jak na wsi. Pewnie dlatego tak lubimy tu być i dlatego wybraliśmy to miejsce do życia.

Mieliśmy tu przyjaciół i mamy ich coraz więcej. Właściwie wszyscy mieszkańcy Choszczówki są moimi przyjaciółmi, bo się pozdrawiamy, spotykamy się na różnych, wspólnie organizowanych imprezach, ogniskach, olimpiadach dla dzieci. Wydajemy własną gazetę, w której pozwalam sobie zamieszczać felietony. Choszczówka to jest miejsce wybrane świadomie, w którym jestem coraz bardziej zakochany.

I dlatego tak Pan dużo robi dla lokalnej społeczności? Często bierze Pan udział w imprezach organizowanych przez szkoły, działa Pan w stowarzyszeniu "Nasza Choszczówka"?

Na ile tylko pozwala mi na to czas, staram się robić coś pożytecznego dla innych. Po prostu mam poczucie pewnego długu, który my, ludzie tzw. sukcesu mamy do spłacenia. To nie jest tak, że nam się ten sukces należał. Mieliśmy kupę szczęścia. Jednocześnie trzeba pamiętać o tym, że jest mnóstwo ludzi, którzy tego szczęścia w życiu nie mieli. I my powinniśmy, niemalże z obowiązku, ale również z przyjemności dawania i robienia czegoś dobrego, spłacać ten dług. Wobec tego, jeżeli mogę coś dla kogoś zrobić, poprowadzić jakąś aukcję w szkole czy włączyć się w organizację olimpiady, to chętnie to robię. Lubię też rozmawiać z ludźmi na forum mojej strony internetowej. Kiedy odpowiadam na pytania tych, dla których kontakt ze mną jest czymś ważnym, to mam poczucie, że robię coś dobrego. A więc zapraszam na moją stronę internetową, którą nazwałem "Teatrem mojego życia": www.barcis.pl

Dziękuję za rozmowę


Rozmawiała Joanna Kiwilszo

18095